środa, 31 grudnia 2014

Dzieci, dom, książki, kawa, praca. Bóg.

Tak mniej więcej - jak w tytule wyglądał mój rok 2014, który właśnie przechodzi do historii. Boga wymieniłam w osobnym zdaniu. Zdaniu składającym się z jednego Słowa. To klamra spinajaca cały mój rok 2014.
Ten rok był dla mnie rokiem spędzonym z Bogiem, chyba po raz pierwszy tak blisko, ciągle, na nowo. Zaczęłam z Nim rozmawiać, a On odpowiedział.
Piszę te słowa i odkrywam te odpowiedzi, które dostałam, a okazuje się, że było ich sporo.
 

Miałam ambitny plan podsumować ten mijający rok, wymienić najważniejsze wydarzenia, które miały miejsce w moim życiu. Wydarzenia, które w codziennym biegu wydają mi się niesłychanie ważne, tak ważne, że zbyt często mam wrażenie, że jeśli cos się nie uda, to swiat się zawali, skończy, runie, a ja wraz z nim.
A teraz piszę i mam pustkę w głowie gdy próbuję sobie te ważne wydarzenia zliczyć, przypomnieć, opisać.
Znalazłam dziś taki obrazek z myslą Ojca Pio.
Wklejam go załączając tym samym życzenia dla wszystkich, którzy są mi drodzy.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Od nagłej i niespodziewanej śmierci...

Okolice Wszystkich Świętych to nie tylko podwyższona aktywność wielkomiejskich durniów, wysyłających wieczorem swoje dzieci w groteskowych przebraniach po cukierki (może to rodzaj rodzicielskiego oswajania dzieci z przyszłą ich pracą zawodową przedstawicieli handlowych, bo ja wiem?). To głównie dziwny jazgot różnych początkujących dziennikarzy z ambicjami, którzy oddają się refleksjom na temat polactwa. Polactwa objawiającego się jeżdżeniem na groby bliskich, kupowaniem kwiatów i zniczy. Znalazłam nawet kuriozalny tekst, w którym jego autor pouczał czytelników, żeby zamiast drogiego znicza kupili sobie bilet do kina, albo oddali te pieniądze na biedne dzieci. Wczoraj czytałam tekst o tym, jak to w Polsce jest drogo umrzeć - ale jak nas od razu poinformował lid na gazeta.pl - wszystko to z winy pazernego kleru, choć w tekście wyszło, że koszta na tzw księdza to ok 3 % kosztów całej ceremonii. Cel artykułu  oczywiście został osiągnięty, pod tekstem szybko pojawiło się stado szczerych opętańców, którzy mieli do powiedzenia tylko tyle, że nienawidzą księży, Boga i tych wszystkich polaczków, którzy rozmodleni płacą horrendalne sumy "czarnym" a na stypie hołdują przaśnej polskiej tradycji "zastaw się a postaw się", częstując gości dewolajami. Ja rozumiem, że można wyć i skwierczeć na wspomnienie księdza i sakramentów, ale nie rozumiem, czym zawinił ten nieszczęsny kotlet? Może powinniśmy od dziś częstować gości tylko popcornem, żeby zyskać akceptację apologetów unii europejskiej?
Byłam wczoraj na cmentarzu komunalnym - nie parafialnym - cmentarzu dosyć dużym. Ponieważ była piękna pogoda, a ja miałam dużo czasu, obeszłam go wzdłuż i wszerz, tam i z powrotem i nie znalazłam ani jednego nagrobka bez krzyża. Każdy jeden grób wskazywał na człowieka wierzącego, który leży w tej zimnej ziemi z nadzieją na zbawienie. Czytałam te nazwiska, czytałam te prośby o modlitwę, te westchnienia Ave Maria....i myślałam sobie, że łączyło tych ludzi jedno: przekonanie o swojej nieśmiertelności. O bezkarności gadania bzdur, czasem może bluźnierstw. Bo w końcu wszyscy byli kiedyś ludźmi i błądzili jak ludzie. A teraz mają nad nami tę przewagę, że już wiedzą.
Pod artykułami, o których wspomniałam pełno było komentarzy, że idealnie  to umrzeć nagle, w jakiejś katastrofie, wypadku, byle nie czuć, byle szybko. Wielu komentatorów deklarowało również, że oni - marząc o takiej sposobności - zapowiedzieli już rodzinie, że nie chcą "żadnej szopki z czarnymi", że mają zostać skremowani, a prochy mają zostać rozsypane nad morzem albo w górach (w ich mniemaniu oczywiście kremacja oraz podróż celem rozsypywania prochów nic nie kosztuje, bo wiadomo, że kosztuje tylko ksiądz). Jeden nawet, jakichś chyba troll jaskiniowy - sądząc po treści komentarza - napisał, że on po śmierci chce żeby go zostawili tam, skąd przyszedł, czyli w lesie, żeby mógł jeszcze po śmierci na coś się przydać i nawieźć ziemię. (zapomniał, że wcześniej gorliwie przytakiwał tym, którzy pisali, że pochówek w ziemi to niszczenie natury).
Tym, co marzą o nagłej i niespodziewanej śmierci, chciałam tylko przypomnieć taką sentencję: strzeż się spełnionych marzeń.

niedziela, 12 października 2014

"Zbaw nas ode złego" czyli relacja Ralpha Sarchie

Każdy z nas miał takie chwile w życiu, kiedy mógł dojrzeć - przez ułamek sekundy, ale jednak - delikatny blask skrzydeł swojego Anioła. I każdemu z nas z pewnością nie raz mignęła przed oczami kosmata, obrzydliwa łapa. Mówię tu oczywiście o chwilach w życiu człowieka, kiedy wyraźnie czuje obecność, życzliwą i pełną miłości, pomocną obecność Anioła Stróża. I o chwilach, kiedy na przykład zrobił, powiedział, pomyślał coś bardzo złego, czego tak naprawdę nie chciał zrobić, powiedzieć, pomyśleć, a jednak - jakby poza nim i wbrew swojej woli - zrobił, pomyślał, powiedział. A potem dziwił się: jak do tego mogło dojść?

Takie chwile, wydarzenia, przebłyski mają miejsce w życiu każdego człowieka, choć nie każdy chce je zauważyć. Niezauważanie tego jest moim zdaniem jakimś wyjątkowym kalectwem i myślę, że zdarza się bardzo rzadko. Interesuje mnie natomiast jak to sobie tłumaczą ludzie, którzy twardo obstają przy ateistycznym światopoglądzie.

Nie wiem, jak jest w innych częściach Polski, ale we Wrocławiu od kilku lat w okresie świąt Bożego Narodzenia praktycznie nie ma kolędników. Nie przychodzą do nas przebrane dzieci śpiewające lepiej lub gorzej kolędę. Czy to z tego powodu, że zdążyli oblecieć wszystkie domy i mieszkania w okolicy, półtora miesiąca wcześniej, 31 października, "świętując" halloween? Myślę, że w jakimś stopniu dlatego.

Ralph Sarchie to nowojorski policjant pracujący wiele lat na południowym Bronxie. Swoją książkę pt. "Zbaw nas ode złego" zaczyna od słów: "Nie cierpię halloween. Ale nie zawsze tak było (...) Dopiero gdy jako policjant patrolowałem niebezpieczne dzielnice mojego miasta, poznałem mroczną stronę tego święta: każdy nowojorski zboczeniec i wariat dochodzi do wniosku, że tej nocy otwiera się sezon polowań na dzieci (...) prastary lęk przed tą datą ma jednak swoje źródła w czymś więcej niż ludowe podania czy przesądy. Niemal zawsze pod koniec października - albo w samo halloween, albo dzień wcześniej, w dniu który trafnie nazywa się Nocą Diabła albo Nocą Występku - nagle dostajemy wyjątkowo dużo zgłoszeń."

O książce Ralpha Sarchiego dowiedziałam się latem tego roku, przy okazji wejścia na ekrany polskich kin filmu pod tym samym tytułem, a który jest ekranizacją opowieści policjanta o przypadkach oddziaływania Złego i opętań wśród mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Filmu nie oglądałam, bo trailer mi wystarczył, żeby zrezygnować z wycieczki do kina. Ja po prostu nie oglądam horrorów.

Książkę przeczytałam i muszę przyznać, że jest mocna.  Jej mocą w żadnym wypadku nie jest jej literackość - książkę zresztą napisała Lisa Collier Cool na podstawie relacji policjanta - on jest wymieniany jako główny autor. Literacko więc jest to książka bardzo przeciętna. Tyle, że czytając ją, piękno języka, metafor i innych środków stylistycznych w literaturze w ogóle przestaje mieć znaczenie.

Ralph Sarchie, policjant, po godzinach służby zajmuje się Pracą: pomaga biskupowi ze swojej diecezji w diagnozowaniu przypadków zjawisk nadprzyrodzonych. W skrócie wygląda to tak: wystraszeni ludzie, po wykorzystaniu już wszelkich możliwych sposobów poradzenia sobie z nękającym ich niewytłumaczalnym koszmarem na jawie, w odruchu desperacji dzwonią po katolickiego duchownego. Ponieważ ten ma w jednej chwili kilka takich spraw i zgłoszeń, korzysta z pracy pomocników świeckich, a jednym z nich jest właśnie Sarchie. Sarchie nie pracuje sam, ale w towarzystwie swojego przyjaciela, również policjanta. Jadą na wskazane miejsce, rozmawiają z rodziną i ludźmi nękanymi koszmarnie prze coś, czego nie umieją ci ludzie zrozumieć, a co doprowadza ich do obłędu i totalnej rozsypki. Policjanci diagnozują czy to COŚ pochodzi z głów ludzi wołających o pomoc, czy raczej z czeluści piekielnych. Diagnoza polega na dokładnym wywiadzie - jak w zwykłym policyjnym śledztwie oraz na modlitwie. Jeśli policjanci stwierdzają oddziaływanie złego ducha, na miejsce wkracza biskup lub ksiądz wskazany przez biskupa i rozpoczyna egzorcyzmy - nad człowiekiem bądź nad miejscem.

Opisy opętań czy to ludzi czy domów chwilami mrożą krew w żyłach. Są bardzo obrazowe i czasem miałam wrażenie, że czytam scenariusz typowego amerykańskiego filmu. I pewnie odrzuciłabym tę książkę z niesmakiem, gdyby nie autentyczność, która mimo wszystko z niej przebija. Sarchie ciągle pisze o mocy modlitwy indywidualnej, o mocy różańca, o tym jak ważne jest życie w stanie łaski, a jak niebezpieczne jest uleganie pewnym modom lub banalizowanie takich zabaw jak przebieranki halloweenowe, wróżby, wywoływanie duchów podczas imprez - że niby taka świetna, emocjonująca zabawa.

Tym, co ostatecznie zdecydowało, że książkę przeczytałam całą i szczerze ją polecam jest również brak zagłębiania się w meandry psychologiczne autora. A przecież mógłby on nie jedną a kilka książek napisać o tym, z czym musi się zmagać, gdy asystuje przy egzorcyźmie, gdy widzi  to, co nazywa złem wtórnym, czyli najpotworniejsze zbrodnie Nowego Jorku, które niby są czynem człowieka, ale tak naprawdę czyimś jeszcze. Pokora tego człowieka przebija z każdej  strony tej książki i ostatecznie świadczy o jej autentyczności i prawdziwości wszystkich opisanych tam potwornych spraw.

Ta książka to wielkie świadectwo wiary w Boga, w Jego moc i opiekę. To także kolejny dowód na to, że w świecie toczy się prawdziwa walka o dusze. O tym, jak zgubne w skutkach może być trywializowanie lub - co gorsza - wyśmiewanie tego faktu.   Ralf Sarchie przedmowę do książki kończy słowami "Niech Bóg ma w opiece Was wszystkich".

I ja też tak kończę dzisiejszy wpis. Życząc równocześnie, żebyście się chwilę zastanowili, zanim pozwolicie dzieciom przebrać się 31 października za demona.



"Zbaw nas ode złego", Ralph Sarchie, Lisa Collier Cool, wyd. Esprit, 2014

wtorek, 3 czerwca 2014

Tymon pisze do gazety

W naszej szkole muzycznej uczniowie redagują swoją gazetkę pt. Scherzo. W kwietniu nasz pani, Krystyna Dyżewska zaprosiła nas na koncert swojego byłego ucznia - Sławka Krysy. Sławek aktualnie przygotowuje się do eliminacji w konkursie Chopinowskim. Dodatkowo zagrały też 4 uczennice naszej pani - te które przygotowywały się do konkursu. Pozostałe dzieci miały za zadania napisać recenzję z tego koncertu.
Pomysł recenzji był pomysłem naszej pani i uważam go za fantastyczny. My w domu od dawna lubimy recenzje za sprawą filmu "Ratatuj" i groźnego krytyka kulinarnego, Antona Ego. Tymonowi Anton Ego bardzo się podobał, chyba nawet mu imponował tą swoją srogością. Ja również uważam go za najciekawszą postać filmu. Dlatego też recenzja Tymcia zaczyna się mottem, który z kolei jest cytatem z recenzji Antona: Nie każdy może być wielkim artystą, ale wielki artysta może obudzić się w każdym.

Pani zaniosła recenzje do gazetki szkolnej, a redakcja postanowiła w niej zamieścić dwie z nich. Między innymi Tymcia. Przyznaję, że pomogłam Tymonowi w zapisaniu tytułów utworów, ale sformułowania i opis wrażeń jest jak najbardziej jego.
A to link do wydania internetowego "Scherzo":
http://www.sm1st.wroclaw.pl/assets/files/Scherzo/scherzo%205.pdf


Pisanie recenzji to wspaniała zabawa i równocześnie spora dawka wiedzy dla dzieci - na temat gatunku, sposobu redagowania, etc. No i inaczej uczestniczy się w wydarzeniu, gdy ma się świadomość takiej odpowiedzialności, jak zrecenzowanie go nieobecnym lub - jeszcze trudniej - obecnym.
Myślę, że będziemy takie rzeczy powtarzać częściej, na własny użytek, wychodząc z dziećmi do kina, czy na wystawę (ostatnio byliśmy w powstającym dopiero Muzeum Pana Tadeusza na wrocławskim Rynku) i być może uda mi się namówić Tymona, by opisał swoje wrażenia.

środa, 28 maja 2014

"Nazywam się.... Jan Paweł II" - jestem na nie

O książeczce tej dowiedziałam się z bardzo ciekawego bloga  Mamaczyta.pl (bloga polecam). Recenzja była entuzjastyczna i pod jej wpływem  kupiłam prezent mojemu synowi. Książeczka przyszła do mnie bardzo szybko, pocztą. Rozpakowałam i ....pierwsze rozczarowanie: ilustracje.

Ale od początku.
Książka "Nazywam się ...Jan Paweł II" jest jedną z kilku w serii o sławnych ludziach dla dzieci, wydawnictwa Media Rodzina. Pozostałe to m.in "Nazywam się...Albert Einsten, Leonardo da Vinci, Wiliam Shakespeare, Matka Teresa z Kalkuty" i inne. Wydawnictwo Media Rodzina lubię i uważam, ze starają się trzymać wysoki  poziom. Jednak ta książeczka bardzo mnie rozczarowała.
Autorem jej jest Jan W. Góra OP, ilustracje narysowała Lucyna Talejko Kwiatkowska.
Ilustracje zupełnie nie przypadły mi do gustu, rozmazane twarze bez konturów na większości z nich, albo jakieś takie dziwne....Ale powiedzmy, że  jest to rzecz gustu. Natomiast tekst....Albo ja się nie znam, albo ze mną coś nie tak. ale gdy czytałam, włosy jeżyły mi się na głowie. Zdania krótkie, kojarzące się z komunikatami na różnych portalach internetowych. Takie, które określam jako niechlujne. Podam przykład:
"Byłem ich duszpasterzem, równocześnie byłem ich profesorem. Od 1954 roku prowadziłem zajęcia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Najważniejsze, że byłem ich duszpasterzem"
Ci "oni" to młodzi podopieczni Wojtyły, którzy mówią do niego "Wujku" i jeżdżą z nim na spływy kajakowe. Ale to napisane jest całą stronę wcześniej, a właściwie tylko napomknięte, a potem tylko "ich", "oni". To zdanie o byciu "ich duszpasterzem" pojawia się zresztą kilka razy, ale niestety bez wyjaśnienia kim jest duszpasterz, jaką ma rolę etc.

W pierwszej chwili myślałam, że tekst jest napisany przez jakiegoś ghost writera a Jan Góra OP tylko go podpisał, dla dodania książce powagi. Ale weszłam na stronę zakonnika i po przeczytaniu kilku jego tekstów stwierdziłam, że jednak książeczkę tę on napisał od początku do końca, a redakcja i korekta wydawnictwa, czy to przez oszczędność czy z innych powodów, tekst przyjęła - chyba bez czytania. Ten sam styl, dosyć charakterystyczny.

Zresztą, sama nie wiem. Może innym się podoba styl sms-owej komunikacji, krótkie zdania, mieszanie czasów (raz teraźniejszy, raz przeszły), choć całość i zamysł moim zdaniem tego nie wymaga.
Mój Tymon książeczkę przeczytał w 1 dzień, co nie jest trudne, bo bardziej przypomina to broszurkę niż książkę, ale tu - powiedzmy - taki był zamysł wydawcy odnośnie tej serii. Tymon stwierdził, że "nawet niezła", ale ja jestem zdania, że właśnie "zła". Uważam, że dziś brakuje dzieciom wzorca pięknego języka. Czasem słyszę dialogi bohaterów kinowych kreskówek i mam prawie stan przedzawałowy z tego powodu. A dzieci to oglądają, słuchają i powtarzają. Maile, sms-y, to wszystko nie wymaga żadnych umiejętności poza podstawowym składaniem liter w słowo.
Niechlujstwo, prymitywizm, bieda - to charakteryzuje moim zdaniem dzisiejszy język, którym posługują się dzieci, młodzież i wielu dorosłych. A ta książka wpisuje się w ten trend nędzy literackiej. Nie widzę żadnych zalet tej lektury. Wszyscy powtarzają, że nie jest łatwo pisać o Janie Pawle II dla dzieci, a ja nie rozumiem, o co chodzi. A co w tym trudnego? Jak wam tak trudno, to nie piszcie. Niech robi to ktoś, dla kogo nie jest to karą lub zleceniem ratującym budżet domowy. Jestem pewna, że można pisać o naszym Papieżu pięknie i dla dorosłych i dla dzieci.

Tej pozycji zdecydowanie nie polecam.

wtorek, 27 maja 2014

Jestem mamą, to moja kariera

Wprawdzie dzień po, ale mam usprawiedliwienie. Lekarz, praca, a potem świętowanie Dnia Matki, tak wyglądał mój wczorajszy dzień. Od Natalki dostałam śliczną podstawkę pod kubek, z życzeniami na rewersie, a Tymon zrobił dla mnie cudną laurkę i pięknymi życzeniami, w których napisał, że jestem najpiękniejsza, najkochańsza i najlepiej gotuję:)



Po południu pojechaliśmy na koncert do szkoły muzycznej, Tymon grał dwa utwory,  dla mamy i wyszło mu bardzo dobrze.

A dziś jeszcze przeżywam dzień wczorajszy i słucham piosenki, którą tak polubiłam.
Z dedykacją dla wszystkich MAM:)

piątek, 9 maja 2014

Polskie, grube dzieci

.....czyli za pysk i do ziemi....
W 2000 roku w sierpniu odbył się w Rzymie Wielki Jubileusz Młodych. Na spotkanie z Papieżem przybyło ok 3 mln osób z całego świata. W tym samym czasie podróżowałam z przyjaciółmi po Włoszech autostopem, w nieco innych celach niż pielgrzymowanie do Watykanu, ale pamiętam, że gdzie się nie pojawiliśmy, tam witano nas i traktowano bardzo sympatycznie i z wielkim szacunkiem - tak właśnie, z szacunkiem, choć wyglądaliśmy jak brudni włóczędzy. Patrzyli na nas różni Włosi, z różnych części swojego kraju i mówili: Polaki, Polaki, bardzo was tu lubimy. Każdy kierowca, który się nam zatrzymywał, pytał: skąd jesteście?, na co my, że z Polski, a on na to "aaaa, Wojtyła!"
Do Rzymu w tym czasie jubileuszu udało nam się trafić, ale na sam koniec uroczystości. Byliśmy wówczas w takim wieku i takim stanie ducha, że zupełnie nam na tym nie zależało. Ale zdarzyło się w wyniku splotu różnych przedziwnych sytuacji, że pewnego wieczoru wylądowaliśmy na pojubileuszowym spotkaniu włoskich wolontariuszy pracujących przy obsłudze tych dni w Watykanie. Było to  spotkanie dla mnie przynajmniej, wyjątkowe i pouczające. Wolontariusze opowiadali sobie o minionych dniach, o wrażeniach ze spotkania z całym światem. Zdecydowana większość wolontariuszy to byli oczywiście Włosi, ale zaplątały się wśród nich dwie polskie młode siostry z nowicjatu. One były dla nas tłumaczkami na tym spotkaniu. I tam usłyszeliśmy piękne rzeczy o Polsce i naszych rodakach - że najlepiej się z nimi współpracuje, że są najbardziej otwarci ze  wszystkich przybyłych grup, weseli, przyjaźni. No same takie rzeczy wtedy tam opowiadali ci młodzi Włosi, a naszej trójce było bardzo słodko i dobrze na duszy.
27 kwietnia tego roku, pełna dobrych przeżyć i emocji tego cudownego dnia, trafiłam (jakiś diabeł mnie tam zaprowadził) na tekst niejakiego Kalukina z newsweeka, piszącego o sobie, że jest "niedokończonym psychologiem". Po przeczytaniu tego tekstu, który oczywiście miał traktować o naszym świętym Papieżu, pomyślałam, że Kalukin jest faktycznie niedokończony, jest brakującym ogniwem, ale na nasze nieszczęście zamiast moczyć się w formalinie w jakimś instytucie studiów nad ewolucją człowieka, publikuje swoje niedokończone przemyślenia.
Tekst pozornie traktował o Janie Pawle II, generalnie chodziło w nim o jedno: żeby nie dopuścić do tego, by Polak poczuł się przez moment dobrze jako Polak. Pisał więc Kalukin, że w Watykanie pielgrzymki z Polski to największy obciach, że są to grupy zamknięte w sobie, nienawistnie patrzące na innych, wrzeszczące i rozsiewające odór. No, ale czemu się dziwić, skoro prawie wszyscy jeśli już wyjeżdżają za granicę to tylko na pielgrzymkę do Watykanu, a potem wracają do tych swoich wioch, pod strzechę i wskakują w te swoje schodzone gumofilce, piją i biją. No i te flagi. Jak można! Tylko Polacy manifestują swój faszyzm z tymi flagami, jakby chcieli wołać "to nasz papież"
Tak tam było w tym artykule, nic nie zmyślam, ani nie przesadzam, choć nie cytuję. Kto chce, może sobie poszukać, bo ja tego gówna nie będę tu linkować.
Oczywiście Kalukin to najjaskrawszy przykład i skierowany do najbardziej tępych czytelników tygodnika neewsweek. Codziennie bowiem obserwuje się festiwal nienawiści do zwykłych ludzi zamieszkujących nasz kraj. Oczywiście w bardzo zawoalowanych formach. Zdecydowanie nasiliło się to właśnie po 27 kwietnia.
Ostatnio w polskim radiu  debatowano znowu nad polskimi rodzicami, którzy oczywiście do niczego nie dorośli, ani do demokracji, ani do wychowywania dzieci. Okazuje się, że w ilości grubasów prześcignęliśmy już Amerykę. A zwłaszcza dzieci tyją w tempie ekspresowym, żrą byle co, bo rodzice nie mają świadomości  i nie ćwiczą na w-f, bo rodzice wypisują im zwolnienia, pchają do ust czipsy i słodzone soki i hodują grube kaleki. Tak wygląda Polska w przekazie medialnym.  Nie wiem, jak jest w reszcie Polski, ale we Wrocławiu w szkołach podstawowych (w kilku mi znanych) dzieci w klasach 1-3 zajęcia w-f mają ze swoją panią w sali, w której odbywają się pozostałe lekcje - bo szkoła przeładowana i nie ma możliwości korzystania z sali gimnastycznej. Starsze klasy mają nieco lepiej, bo czasem uda im się zdobyć salę, ale w-f dziewczyny mają z chłopakami i polega on na wygłupach i wzajemnym sobie dokuczaniu.
Moje dzieci i dzieci innych rodziców z naszej szkoły, jeżdżą na basen, jeżdżą na łyżwy, na rolki, chodzą na gimnastykę, grają w piłkę i tenisa - ale wszystko w ramach naszej pomysłowości, zapobiegliwości i za nasze pieniądze, szkoła nie organizuje dosłownie i literalnie NIC, umywa ręce od wszystkiego, dzieci są tam traktowane jako przykra konieczność. Gdybyśmy zostawili nasze dzieci szkole - która według określonych środowisk wie lepiej i lepiej umie wychować nasze dzieci - moje dzieci nie umiałyby pewnie zrobić poprawnie przysiadu. 
Okazuje się, że jest źle, bo nie dorośliśmy do niczego. Na nic nie zasługujemy, jesteśmy tylko masą brudnych i złych ogrów, z którą ktoś wreszcie powinien zrobić jakiś solidniejszy i stały porządek. A czytelnictwo u nas spada, odkąd tylko wynaleziono druk.  Serdecznie pozdrawiam wszystkim Polaków.

środa, 30 kwietnia 2014

"Muzycy polscy w hołdzie Janowi Pawłowi II"

Moja Mama, 70-cio letnia kobieta, bynajmniej nie wdowa, zakochała się czas jakiś temu w panu Marku Dyżewskim. Ale powiem więcej - nie jest jedyna. Prócz jego żony i mojej Mamy, pana Marka Dyżewskiego kocha cała rzesza kobiet w różnym wieku. Ja również do nich należę. Mam niezwykłą przyjemność przychodzić na jego wykłady, które odbywają się średnio raz w miesiącu i które - moim zdaniem - ratują Wrocław jako europejską stolicę kultury. Ponieważ nie ma zapewne w całej Polsce drugiego tak wybitnego człowieka muzyki i kultury.
Tu sylwetka pana Marka z Wikipedii:
 
Czego się nauczyłam na tych wykładach? Wielu rzeczy, a przede wszystkim nauczyłam się kochać całym sercem muzykę klasyczną, nauczyłam się jej słuchać i dostrzegać jej piękno. I zupełnie nie boję się patetyzmu obecnego w tych zdaniach, bo tak właśnie to czuję.
Inna rzecz, której się nauczyłam: dyscyplina. Wykłady pana Marka są zawsze długie, jak na dzisiejsze standardy fast. Czasem trwają 3 godziny, czasem 4, zazwyczaj z pół godzinną przerwą. Obecność na takim wykładzie to ogromna przyjemność, ale pod pewnymi warunkami: że zorganizuję sobie czas w taki sposób, żeby nie patrzeć z niepokojem na zegarek, przy drugiej godzinie wykładu. Że wyłączę telefon i nie będę czekać na żadne połączenie (jak w kinie), że będę najedzona i wyspana. A przede wszystkim nie będę wiercić się, wychodzić w trakcie do toalety czy na świeże powietrze, szeptać do sąsiada, grzebać w torebce, kichać i kaszleć. Absurdalne? Może się tak wydawać. Pan Marek bywa krytykowany za to, że drażni go osoba kaszląca. On nawet potrafi zwrócić komuś uwagę publicznie, jeśli uzna, że słuchacz zachowuje się nienależycie.
 
Początkowo mnie to również trochę drażniło i dziwiło, aż zobaczyłam, jak ważne jest skupienie i cisza, gdy słucha się muzyki i o muzyce. Ile więcej korzystam, ile więcej zapamiętuję. Wykład zamienia się w przeżycie. Co ciekawe, nigdy, nawet po 4 godzinach nie czułam zmęczenia. No, może czasem trochę kręgosłup mi doskwierał, ale to przez krzesła.
 
Jest skutek uboczny takich przeżyć. Gdy bywam na innych podobnych wydarzeniach, koncertach, odczytach, spotkaniach i wykładach, dociera do mnie, jak - jako społeczeństwo - jesteśmy niewychowani. Jak nie umiemy uszanować czyjeś pracy. Zdarzyło się, że zwracałam uwagę dzieciom, w obecności ich rodziców, na nieodpowiednie zachowanie podczas koncertów. Tak było np. na koncercie Joszka Brody z dziećmi. (zespół Dzieci z Brodą). Nawet w filharmonii wrocławskiej mam wrażenie, że dyscyplina utrzymuje się tylko dzięki temu, że czuwa nad nią kilku pracowników filharmonii równocześnie.
 
Po co to wszystko piszę? Żeby podzielić się tym szczęściem, jaki mamy tu we Wrocławiu dzięki panu Markowi Dyżewskiemu. I żeby każdy, kto tu do mnie zajrzy, zarezerwował sobie dwie godziny z tak zwanym hakiem na wysłuchanie rewelacyjnego wykładu wygłoszonego w przeddzień kanonizacji naszego Papieża. Wygodny fotel, duży kubek herbaty. Wystarczy, by przenieść się w inny, lepszy świat. Zobaczyć w papieżu Janie Pawle II nie tylko świętego, ale również wielkiego artystę, retora, człowieka z kultury i dla kultury. Wykład obficie inkrustowany cudowną muzyką tworzoną przez najwybitniejszych polskich muzyków dla naszego Papieża. Polecam
 
 

wtorek, 29 kwietnia 2014

Pamiętajcie o krasnalach

"Rzekł Borowy: - Bracia skrzaty!
Czarna rozpacz serce gniecie,
jakże mało krasnoludków
pozostało na tym świecie.

Giną elfy i krasnale-
nikt już o nas nie pamięta....
Las smutnieje, bajki więdną -
nędza bracia! straszna nędza!

Kto dzieciakom bajkę powie?
Kotu wąsy kto rozplecie?
Kto pomoże starym ludziom,
gdy nie będzie nas na świecie?

(...)

Wiara dziecka jest potrzebna,
by mógł krasnal się urodzić
Dzięki sile wiary, marzeń,
z dzwonka kwiatu skrzat wychodzi.

Małe dziecko, jeśli wierzy,
marzy, myśli o krasnalu,
wtedy właśnie skrzat się rodzi
w płatkach dzwonka, wśród konarów."

Na co stuletnie zebranie wszystkich krasnali z Roztocza przybywają skrzaty by się spotkać, porozmawiać, powymieniać uwagami, powspominać, pobawić się. Zauważają jednak, że z każdy kolejnym wiekiem jest ich coraz mniej, a wiek XX i frekwencja na zebraniu Pod Wielkim Dębem napawa ich prawdziwą trwogą: oto stają się gatunkiem wymierającym. Gdy dziecko przestaje wierzyć w krasnale, jeden skrzat obraca się w niebyt. Niestety kolejnych dzieci umiejących uwierzyć  w leśne ludziki nie przybywa....krasnalom grozi zagłada.

Czwórka odważnych decyduje się wybrać w świat, by przywracać wiarę w skrzaty. Słomka, Łezka, Bulwa i Cichokichek żegnają się na rozstaju dróg i każdy rusza w swoją stronę, nie wiedząc, czy jeszcze kiedyś uda mu się ujrzeć krasnalowe drzewo i przyjaciół....

Lusia Ogińska napisała cykl wierszowanych opowieści pt. "Księgi roztoczańskich krasnali" i ozdobiła je swoimi akwarelowymi ilustracjami. A mój syn, gdy był jeszcze małym brzdącem dostał je od Dziadka. Odtąd wracamy do tej uroczej książeczki dosyć często, podczas wspólnego wieczornego czytania. Moje dzieci pokochały czterech głównych bohaterów, z których każdy przeżywa rozmaite przygody podczas swojej wędrówki, by oznajmiać dzieciom, że są, ze istnieją, że liczą na dziecięce czyste serduszka.


wtorek, 15 kwietnia 2014

Seria z krzyżykiem

Tanio, wygodnie, miło i ciekawie.  Mój ulubiony przepis na udane popołudnie lub wieczór. Do tego opisu pasuje jak ulał seria wydawnicza Frondy - z krzyżykiem.






 
 

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Na Wielki Tydzień

Jak co roku, Filharmonia Wrocławska w Wielką Środę, poprzedzającą Triduum Paschalne zachęca do wielkotygodniowej zadumy, przy muzyce jednej z Pasji bachowskich. W tym roku będzie to Pasja wg Św. Jana.
Można powiedzieć, że Wielki Tydzień to międzynarodowy festiwal  muzyki pasyjnej. Dziś cały dzień w II programie PR możemy słuchać tradycyjnej muzyki różnych stron świata komponowanej na okoliczność Niedzieli Palmowej.
A ja, odkąd zaczęłam prowadzić bloga poświęconego głównie książkom, zauważyłam, że czy piszę o muzyce, czy o dzieciach, czy nawet o polityce, wszystko sprowadza się do polecenia jakiejś książki, do polemiki z inną, recenzji następnej, konieczności zakupienia jakiejś nowej pozycji etc.... I tak tuż przed Wielkim Tygodniem skończyłam czytanie wywiadów z kompozytorami, które przeprowadziła Agnieszka Lewandowska - Kąkol, a którą zatytułowała "Dźwięki, szepty, zgrzyty" (wyd. Fronda 2012). Znajdziemy tam zapis rozmów z takimi indywidualnościami jak Jerzy Maksymiuk, Elżbieta Sikora, Krzesimir Dębski Paweł Mykietyn i wielu innych.

Moją największą sympatię wzbudziła Bernadetta Matuszczak i Michał Lorenc. Pani Bernadetta Matuszczak wydała mi się taką stuprocentową kobietą, pełną rozterek emocjonalnych, problemów z wyborem drogi życiowej, a jednak tak nietuzinkową, szalenie sympatyczną osobą.
Natomiast Michała Lorenca znam odkąd usłyszałam muzykę do filmu "Bandyta". "Znam" to oczywiście znaczy, że bardzo dobrze kojarzę jego nazwisko i oglądam filmy, do których on pisał muzykę. A jednak dopiero w tej książce znalazłam więcej informacji na jego temat, bo przekazanych bezpośrednio od niego. Wprawdzie bardzo mnie zdenerwował swoimi wywodami, jak to nas dzieli przepaść między chociażby Anglikami, bo oni potrafią świetnie się bawić na koncertach muzyki symfonicznej a u nas sztywny kołnierz. Pan Michał miesza moim zdaniem dwie zupełnie inne sprawy. Mówi, że nie ma w Polsce zupełnie promocji muzyki, a muzyki filmowej w szczególności, a na przykład w Hyde Parku puszczają muzykę Elgara i 2 miliony osób przychodzi tam posłuchać. A u nas między innymi u Moniuszki są fantastyczne tematy, nie odbiegające od światowej czołówki, a nikt nie wyobraża sobie zagrania ich na stadionie narodowym.
No więc panie Michale, ja się pytam - to jest wina tak zwanych zwykłych ludzi, czy może jakichś decydentów? Skąd ta pewność, że nikt nie poszedłby posłuchać muzyki na stadion narodowy?
Owszem, jest teraz tak, że w Polsce spędza się ludzi na stadiony na piłkę nożną, a na wydarzenia kulturalne nie. Sama pisałam o tym, jak w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu ja jechałam do pustej niemal filharmonii, mijając po drodze tłumy śpieszące na mecz....W mieście festiwalu Vratislavia Cantans, festiwalu Musica Polonica Nova , Jazz nad Odrą....
Jakie elity, takie społeczeństwo. Ja nie zrzucałabym wszystkiego na ludzi. Ludzi w większości zupełnie bezbronnych i bezradnych.
Błądząc z sentymentem po sieci, przygotowując się - również muzycznie - do przeżycia Wielkiego Tygodnia, trafiłam na to nagranie. Michał Lorenc i sopran Olgi Szyrowej.

Jeśli nie macie czasu, to chociaż to.

środa, 9 kwietnia 2014

Coś bardziej dla rodziców

Trafiłam przez przypadek na wykład - kazanie rekolekcyjne księdza Piotra Glasa. Ksiądz Glas jest egzorcystą, na co dzień pełni swoją posługę w Wielkiej Brytanii. Na załączonym filmie widzimy najprawdopodobniej fragment rekolekcji skierowanych do studentów.

Przyznaję się bez bicia, że zamiast wziąć się do pracy, siedziałam i słuchałam, nie mogąc przerwać. Są też inne części tych rekolekcji dostępne na YT.

Ale to, co wstrząsnęło mną najbardziej to sprawy, o których mówił ksiądz do młodych ludzi, a które dotyczyły ich przeszłości i dzieciństwa. Tłumaczył im, ze kluczem do tajemnicy życia człowieka jest jego dzieciństwo i wczesna młodość, czyli głównie relacje z rodzicami i najbliższym otoczeniem. Mówił, że większość traum, problemów, obsesji i udręk ma źródło w tym fundamentalnym dla człowieka okresie.
Byle psycholog prychnie, że przecież to każdy głupi wie. Oczywiście, zgadzam się, to co wyżej napisałam to wręcz truizmy. I jeśli nie wstydzę się o tym pisać to dlatego, że dla mnie stało się dziś jasne, że powinni słuchać tego rodzice, słuchać najczęściej jak się da. Bo to oni są odpowiedzialni za relacje z dziećmi. To na nich spada w dużej części odpowiedzialność za przyszłość, rozwój duchowy ich dzieci. I mówił ksiądz Piotr o anty trójcy, o nieświętej trójcy, czyli o strachu, odrzuceniu i porzuceniu jako trzech przyczynach zła w życiu człowieka.
Rodzice powinni słuchać tych rekolekcji, bo jakkolwiek są skierowane do młodzieży, to czasem zwyczajnie może być za późno.

wtorek, 8 kwietnia 2014

"Cafe Auschwitz" czyli niewiele....

Książkę Dirka Braunsa ktoś czytał w radiowej "dwójce" i stąd moje nią zainteresowanie. Nawet duże zainteresowanie, bo przecież zawsze zapominam, że wybiera się do czytanie radiowego takie fragmenty, wobec których słuchacz - czytelnik staje się bezbronny i naiwny jak dziecko i biegnie zaraz do księgarni po resztę.
Tak więc zakupiłam tę książkę i ją sobie przeczytałam.


Czy żałuję? Oczywiście, że nie, bo dawno nie kupowałam książki - nowości, zazwyczaj bowiem lubię rujnować się w antykwariatach, tych internetowych także.
Akcja powieści Dirka Braunsa dzieje się współcześnie w Polsce i trochę w Niemczech. Urodzony w NRD w 1969 roku nauczyciel niemieckiego i historii w niemieckiej szkole w Warszawie (porte-parole autora) staje się świadkiem wspomnień i wykonawcą zaskakującej ostatniej woli przypadkowo poznanego Janusza, byłego więźnia KL Auschwitz. Spotykają się przypadkowo w warszawskiej kawiarni i to spotkanie jest początkiem przygody Alexa - takie imię nosi ten niemiecki nauczyciel.

 "Autorowi udaje się unikalna sztuka wielowymiarowego przedstawienia i swoistej próby weryfikacji autentyczności sylwetek, poglądów, losów i teraźniejszości katów i ofiar na tle szkiców współczesnej Polski i Niemiec. Powieść jest znakomitą próbą ujęcia istotnej dla Polski i Niemiec tematyki także przez pryzmat codziennych zdarzeń - bez koturnów i śladów "kiczu niemiecko-polskiego pojednania".

Tak czytam w jednej z recenzji i chyba muszę się zgodzić, chociaż......

Książka zaczyna się wciągająco, wysokim c, ale potem jest już coraz gorzej.
Alex to sfrustrowany nauczyciel, i nie wiem czym on jest tak sfrustrowany - beznadziejnością swojej pracy, tym, że musi pracować w Polsce, tym, że mieszka z dziewczyną, czy tym, że jest Niemcem z NRD - tego nie wiem. Być może wszystkim na raz. Ja nie lubię frustratów, którzy się z tym obnoszą i dorabiają do tego swoją usprawiedliwiającą ich ideologię. Bez względu czy są to ludzie, których spotykam, czy bohaterowie książek.  Więc już za ten klimat książki duży minus.

Pani Maria Woś w jednym ze swoich felietonów sprzed kilku lat wspomniała, jak jej przyjaciółka, obecnie profesor historii sztuki, w czasach swoich studiów zwiedzała muzea w Berlinie - oczywiście te po stronie wschodniej muru. I jak jej znajomy Niemiec z NRD, również adept historii sztuki, zadał jej pytanie dlaczego na wszystkich obrazach pewna pani przedstawiana  z dzieciątkiem na ręku - dlaczego to dzieciątko zawsze jest płci męskiej, nigdy artyści nie namalują dziewczynki.

To nie jest żart, to prawdziwa anegdota opisująca doskonale poziom wyprania mózgów czy raczej możliwości jakie stoją przed inżynierami dusz. Wiedza, dlaczego TA Pani trzyma chłopczyka, a nie dziewczynkę,  powinna być w naszym kręgu kulturowym czymś bardziej niż oczywistym, niezależnie od stosunku jaki ma się do tej Pani i tego Chłopczyka, czyż nie?

Opowiadam o tym, gdyż Dirk Brauns kojarzy mi się właśnie z takim studentem z NRD. Czy był aż takim dyletantem, że nie słyszał o Auschwitz? Oczywiście, że nie. Alex - Dirk to nowoczesny, wykształcony i inteligentny mężczyzna.  Ale w powieści sprawia wrażenie nieporadnego dziecka, które coś by chciało, ale nie wie co i przez to kaprysi i marudzi.

Żeby być rzetelnym w swojej ocenie, to muszę przyznać, że historia Niemca mieszkającego w dzisiejszej Polsce rzadko jest opisywana i przez to temat staje się ciekawy i intrygujący. Polska oczami Niemca. I to, co podobało mi się w tym ujęciu sprawy najbardziej, to nie przydawanie temu faktowi wielkiej wagi. Ot, mieszka i pracuje w Polsce, mógł mieszkać i pracować równie dobrze w Szwecji.
Oczywiście dla przewrażliwionego niemieckiego nauczyciela fakt mieszkania w Warszawie musi skończyć się przynajmniej próbą rozliczenia przeszłości.
To wszystko w książce pokazane jest we właściwych proporcjach, nie nachalnie ani tym bardziej dydaktycznie. I o tyle plusów.

Być może jestem trochę niesprawiedliwa, ale książka ta mnie raczej zirytowała niż zachwyciła, niemniej polecam ją do czytania, tak, by każdy mógł wyrobić swoją opinię o niej.



Dirk Brauns, Cafe Auschwitz, wyd. Akcent 2013

piątek, 4 kwietnia 2014

Dobro rekolekcji

W tym roku rekolekcje prowadził w mojej parafii ksiądz Ryszard Winiarski. Notka biograficzna księdza, którą można przeczytać tu: http://kultura.lublin.eu/osoby,1,145,Ksi%C4%85dz_Ryszard_Winiarski.html?locale=pl_PL jest już zdezaktualizowana.

Ksiądz Winiarski gościł u nas we Wrocławiu po raz drugi, w ubiegłym roku bowiem, z okazji dziesięciolecia parafii zamiast rekolekcji mieliśmy misje, które też prowadził on. Tak go poznaliśmy.

Gdy stanął na ambonie w ubiegłą niedzielę, miałam wrażenie, że to mój dobrze znajomy ksiądz. Uczestniczyłam bowiem w misjach i jego homilie i osobowość zrobiły na mnie duże wrażenie. Z kilku powodów, a jednym z nich jest to, że ksiądz Winiarski pochodzi z moich rodzinnych stron, ze wschodu Polski, zwanej czasem pogardliwie Polską B. Ja kocham  tę Polskę B dużo bardziej niż tak zwaną Polskę A i mieszkając już długo w  A z każdym rokiem tęsknię coraz bardziej za B. To w B czuję się jak u siebie, z B mam wspólny język. I językiem tym posługuje się również ksiądz rekolekcjonista. Czym charakteryzuje się ten język? Nie umiem powiedzieć, dość, że umiem rozpoznać ludzi nim się posługujących, nawet jeśli spotkamy się gdzieś na końcu innego świata.

Ksiądz wszedł na ambonę i zapytał, co u każdego z nas zmieniło się przez ostatni rok. Bo u niego wiele. Dostał sms od przełożonego z prośbą o przybycie i na spotkaniu tym dowiedział się, że został proboszczem. Proboszczem zabitej deskami, ubogiej i przez świat zapomnianej wioszczyny znajdującej się na granicy polsko ukraińskiej.

Propozycję przyjął i mówi, że ma coś, czego nikt mu nie zazdrości.
To wielkie szczęście mieć coś, czego nikt nie chce, nikt nie zazdrości. To wyjątkowy dar.

Czy ty masz coś, czego nikt ci nie zazdrości? Masz, to ciesz się, bo to dar. Tylko twój i nikt ci go nie zabierze.

Tak mówił on, ten proboszcz i potem słuchałam jego kolejnych homilii, wszystkie były wspaniałe, zostawiły ślad i spowodowały pewną delikatną, ale ważną zmianę w moim życiu - taką od razu namacalną.

Natomiast ta refleksja z powitalnego wystąpienia rekolekcjonisty nadal jest we mnie i nadal nad nią pracuję. To niewyobrażalne, jak jedno zdanie może działać na człowieka.



Ksiądz Ryszard Winnicki jest autorem wielu publikacji i książek. Zakupiłam dwie, bo tylko dwie na razie przywiózł. Jest to "Echo Ewangelii" cz. 4 i wybór wierszy "Przypowieść zwana życiem".

Jeszcze nie czytałam pierwszej, natomiast wiersze już częściowo tak. Ksiądz, dając mi tę książkę powiedział: "to są inne wiersze niż wszystkie" i ja już wiem, co miał na myśli.
Posłuchajcie na przykład tego:

Anioły

Pochowały się
anioły
pozwijały
ciepłe skrzydła
nie chcą chodzić
już do szkoły
nauka im zbrzydła
już przestały
się czerwienić
już się wstydzić
nie chcą
niebo ich
to stos płomieni
umarło w nich
dziecko
już wracają
coraz później
zasypiają
bez pacierza
wielki obraz
pełen bluźnierstw
myśli ich
przemierza
już przestały
cicho marzyć
wszystko chcą
od zaraz
chcą rysunków
tatuaży
i brać udział
w czarach
już przestały
bajki czytać
bajka dla nich
wszystko
z matką rozmów
zdarta płyta
z ojcem
słuchowisko
już jak wielcy
podglądacze
widzieli za dużo
nie znajdując
sensów znaczeń
pewnie
to powtórzą
już się bawią
w chowanego
lecz to
nie zabawa
wolna chata
wóz starego
alkohol i trawa
już nie bawią się
w doktora
za to w miłość
często
kiedy poczną
w snach bachora
nazwą go
totalną klęską
już zmęczeni
zniewieściali
podrażnieni
słabeusze
wcześnie szanse swe
przegrali
teraz grają
o swe dusze

czwartek, 3 kwietnia 2014

Jan Paweł II w Paryżu

Kościoły, które możemy znaleźć w stolicy Córy Kościoła słyną z przepychu, obszernych, bogato zdobionych  wnętrz i ....pustki.
Kiedy wreszcie znalazłam się w Paryżu - było to moim wielkim marzeniem - nie spędzałam czasu na gorączkowym, obłędnym bieganiu po muzeach. Ponieważ zdarzyło się tak, że wiele lat czekałam na taką wycieczkę, chciałam po prostu napawać się samą obecnością w tym mieście. Wałęsaliśmy się więc po ulicach i bulwarach, przyglądając się ludziom, ich pracy, zabieganiu...Zdarzyło się, że wstąpiliśmy na cmentarz, no i oczywiście do kościołów.

Miałam początkowo taki plan, by obejrzeć tych kościołów jak najwięcej, wchodzić do każdego spotkanego na drodze, niestety nie udało się tego zrealizować. Główną przyczyną nie był brak czasu czy siły, ale pewien smutek temu towarzyszący.

Kościoły w Paryżu są piękne, wielkie, z najwspanialszymi chyba na świecie organami. Podobno niedzielne msze święte są do tej pory prawdziwymi świętami muzyki, gdy pracujący przy parafiach organiści (często światowej sławy muzycy i wirtuozi)  dają popisy swoich umiejętności i miłości do muzyki organowej. Niestety nie dane mi było usłyszeć, ponieważ mój pobyt w Paryżu nie zahaczył o niedzielę. Byłam na mszy świętej w katedrze Notre Dame, w sobotę. Nie było organów, za to były niezliczone tłumy turystów, sunące boczną nawą, nieustannie szemrzące, co nie pozwalał mi się skupić na treści, tak jak bym chciała.

Ale mój smutek, który towarzyszył mi w każdym odwiedzanym kościele nie wynikał ze świadomości, że Francuzi są narodem zlaicyzowanym, czy mówiąc wprost, neopogańskim. Że nie chodzą do kościoła, że potworzyli sobie swoje, na własny użytek  różne bożki. To mnie nie przyprawia o smutek i melancholię. Uczucie to brało się z obcości, jaką odczuwałam we wnętrzach tych budowli sakralnych.
Są zupełnie inne, niż te które mamy w Polsce, lub te, które zwiedzałam będąc wielokrotnie we Włoszech. Inne, zimne, ogromne, milczące, jakby jakieś takie puste pustością inną.
Zupełnie nie znam się na sztuce i architekturze, więc mogę opisać tylko swoje odczucia.  Dla mnie wnętrze tych kościołów były zwyczajnie dziwne i nieprzyjazne, nie czułam się tam jak u siebie - a zazwyczaj w kościele, w którym bym nie była i gdziekolwiek by go nie było, czuję się właśnie u siebie. Brakował mi tam poczucia Sacrum, zapachu kadzidła, jakiegoś takiego ducha....
Być może moje samopoczucie było spowodowane niedawną lekturą "Sire" Jeana Raspaila, w której autor nie szczędził czytelnikowi opisu tłuszczy paryskiej plądrującej kościoły i grobowce królewskie. To dlatego patrząc na plac Zgody widziałam obok pięknych fontann gilotynę, która spadła na głowę króla....


Ale odkryłam, że każda z tych parafii chwali się swoimi związkami z papieżem Janem Pawłem II. Tu galeria zdjęć papieża odwiedzającego daną parafię, tam zdjęcia proboszcza z papieżem podczas pielgrzymki Jana Pawła II do Francji, gdzie indziej tablica pamiątkowa poświęcona "Największemu Papieżowi wszech czasów"

I pomyślałam sobie, że wcześniej nie umiałam docenić naszego Ojca Świętego, że owszem, był dla mnie kimś wyjątkowym, chlubą, dumą, natchnieniem, ale nie do końca kimś naprawdę bliskim.

Widząc go tam w Paryżu, w obcym i tak naprawdę mało przyjaznym otoczeniu poczułam, że był on dla nas wszystkim kimś więcej, był i jest nadal - jasnym punktem, wskazówką i pociechą. Prawdziwą pociechą. Któż może się z nim mierzyć? Kto potrafi tak jak on, po śmierci już uśmiechnąć się do człowieka i powiedzieć mu, spoko, nie przejmuj się, jesteś u siebie.

ps. Polecam oczywiście książkę SIRE autorstwa Jeana Raspaila. To staromodna romanca o szlachetnych rycerzach. Ale nie tylko. Jest to książka, w której znajdują się głębokie i ciekawe refleksje na temat historii, czasów współczesnych, kondycji człowieka, jego wyjątkowości bez względu na pochodzenie oraz pełnione obowiązki.

środa, 2 kwietnia 2014

Skrót myślowy

Nieduża szkoła publiczna w dużym mieście. Duże samochody, nowiutkie terenówki przywożą rano dzieci na lekcje, czasem trudno przecisnąć się rowerem. Podobno nie ma dzieci korzystających z zapomóg czy chociażby dopłat do obiadów. Ogólny dobrobyt i sielanka, którą zakłócają małe obrzydliwe stworzonka, które nic sobie nie robią z tego, że miasto, że pieniądze, że luksusy, że wyniki w nauce, że nowe boisko...Stworzonka te noszą nazwę, na dźwięk której wszyscy się wzdrygają: wszy.

Od kilku lat szkoła zmaga się z tym problemem. Kontrole czystości włosów powtarzane są coraz częściej.
Ostatnio moja ukochana sześciolatka wróciła z zerówki i chwali się:
- Wiesz mamo, pani nam sprawdzała głowy
- No i? - czekam na puentę
- Powiedziała mi, że nie mam.

piątek, 28 marca 2014

Być człowiekiem

Dziś będzie wyjątkowo, bo politycznie. Kiedyś zajmowałam się polityką bardzo aktywnie, dziś, jak autor przytoczonego poniżej tekstu, telewizji prawie nie oglądam, gazet prawie nie czytam, ale mimo wszystko staram się być na bieżąco z aktualnymi wydarzeniami. Nie oglądanie i nie czytanie w moim przypadku oznacza dbałość o higienę psychiczną - unikam więc jak ognia komentarzy różnych "ekspertów", analiz politologicznych, a najbardziej dziennikarskich puent dodawanych do każdej wiadomości.
Czasem słucham tego dla rozrywki i odkryłam, że ta swoista higiena pozwala mi na zachowanie dystansu, a ten z kolei ukazuje jak na dłoni manipulacje, nierzetelności komentatorów, brak jasnych definicji, relatywizm....czyli cały koszmar przekazu medialnego.

Dziś wklejam tekst mojego kolegi,  który pracuje ze mną w stowarzyszeniu. Tekst dotyczy sprawy protestów opiekunów osób niepełnosprawnych. Ale nie tylko. Dotyka natury człowieka, natury państwa i polityki. Polecam.



Od jakiegoś czasu nie oglądam TV, nie czytam newsów na
portalach, ale i tak obija mi się o uszy co tam w świecie słychać. Postanowiłem
więc sprawdzić o co chodzi z tymi niepełnosprawnymi dziećmi w sejmie,
przeczytałem kilka artykułów w sieci. I zerknąłem na komentarze pod nimi.

No i tak.

W dzieciństwie jeździłem w wakacje na wieś do mojego kolegi,
którego rodzice mieli gospodarstwo, uwielbiałem to. Jednym z naszych obowiązków
było karmienie kilkudziesięciu świń. Już parę chwil przed porą karmienia, w komórce
tuż obok chlewu przygotowywaliśmy żarcie. Świnie to słyszały, czuły zapach,
zaczynał się więc jeden wielki wrzask – chrumkanie, kwiczenie, taplanie się w
gnoju, rumor przewracających się wzajemnie tuczników. Ale najlepsze zaczynało
się, gdy otwierały się drzwi i z pierwszym wiadrem w ręku wchodziłem do chlewu.
Świnie rzucały się do koryta, przepychając, depcząc wzajemnie, gryząc,
wsadzając swoje ryje tuż przed ryj sąsiada. Te słabsze, odepchnięte,
przewracały się, wstawały, próbowały wcisnąć pomiędzy, pod, a nawet wspinały
się na inne świnie, powodując wściekłe ataki. Wchodząc z kolejnymi wiadrami
wzbudzałem coraz to większe i głośniejsze wybuchy świńskiego entuzjazmu,
wściekłości, histerii i rozpaczy. Byleby tylko dopchać się do koryta, byleby
tylko wsadzić swój ryj w śmierdzący ochłap szybciej niż sąsiad, wyrwać z ryja
większy kawałek ziemniaka, odepchnąć, napchać się, napchać, do bólu, a potem
spokojnie walnąć się w gnój, zrobić pod siebie i żyć pełnią tego świńskiego
życia, nie wiedząc, że każdy kilogram pochłoniętego żarcia zbliża ją do końca
żywota.  

Tak, to my jesteśmy tymi świniami. Daliśmy się przekonać, że
w życiu najważniejsze to nażreć się, mieć ciepłą wodę w kranie, kiełbasę na
grillu i baterie w pilocie od TV. I święty spokój. I żeby już nikt się nie
przypieprzał. I daliśmy sobie wmówić, że to, co wypracowaliśmy swoją pracą
„dostajemy od państwa”, jak te świnie od łaskawego gospodarza. I żeby tylko
dostać ten swój wymęczony ochłap do koryta jesteśmy w stanie zadeptać się
nawzajem, zagryźć, zatłuc, wyszarpać tego mokrego ziemniaka z ryja sąsiadowi. I
nie patrzymy na innych, na słabszych, bezbronnych, tych mniej zaradnych albo
tych poszkodowanych. I bez żadnych skrupułów będziemy wypominać każdy grosz
zasiłku czy innego świadczenia, bo przecież dlaczego jemu  a nie mnie, bo przecież to „z moich
podatków”, bo to darmozjady, bo są przecież badania prenatalne, i „jak dziecko
jest niepełnosprawne to można ten zarodek legalnie usunąć”…  chrum, chrum, chrum…. A jeszcze
siedemdziesiąt lat temu potrafiliśmy zaryzykować życiem by dać kromkę chleba
Żydowi w transporcie (Google keywords „rodzina Ulmów”), teraz nie ustąpimy
miejsca w tramwaju ciężarnej „bo trzeba było gumkę założyć”.  Siedemdziesiąt lat, trzy pokolenia i
zamieniliśmy się w świnie w chlewie.  

I oto wchodzi Donald Tusk, nasz premier, niczym ten
gospodarz w gumo filcach z wiadrem ochłapów. I z zatroskaną miną tłumaczy, jak
bezrozumnym bydlętom: „no komu mam zabrać, żeby wam dać…?” Przede wszystkim Donaldzie
Tusku, dać to ty sobie możesz co najwyżej prztyczka w nos. Żeby dać, to trzeba
mieć swoje, a ty nie masz swojego tylko to, co zabierzesz nam. To po pierwsze.

A po drugie to mogę ci podpowiedzieć, skąd możesz brać.
Zacznij od siebie i swojej bandy. Tych wszystkich rządowych agencji dublujących
kompetencje ministerstw po to tylko, by mieć posady dla swoich. Tych spółek
skarbu państwa, w których nikomu niepotrzebni menadżerowie i konsultanci od
spraw niewiadomo czego zarabiają za nic dziesiątki tysięcy złotych miesięcznie.
A po kilku dniach „pracy” dostają milionowe odprawy, bo „sorry, tak było w
kontrakcie a z umów trzeba się wywiązywać”.  Albo z milionowych corocznych dotacji na
partie polityczne, za które wygodnie sobie, pasożyty bez honoru, żyjecie. Albo
z tej milionowej armii urzędników, którzy nie dość, że nic pożytecznego nie
robią, to jeszcze PRZESZKADZAJĄ w życiu i pracy tym, którzy jeszcze jakimś
cudem maja siły i chęci w Polsce pracować.

A przede wszystkim Donaldzie Tusku to ty nie jesteś od tego,
aby jednym zabierać a innym dawać jak jakiś cezar. Jesteś – zanotuj to sobie –
od tego, żeby stworzyć w swoim państwie taki system, w którym pracowici i
zaradni ludzie mogą spokojnie i owocnie pracować, i zarobić tyle, żeby utrzymać
godnie siebie, rodzinę i jeszcze spokojnie pomóc  innym. Bo może nie wiesz, ale taka jest natura
normalnego, zdrowego człowieka, że jak tylko ma możliwość, to nie odmówi
pomocy. Bo człowiek nie rodzi się świnią. Człowiek się może nią stać.

środa, 26 marca 2014

W orkiestrze taka trąbka była......

...co bezustannie się chwaliła:
Że jest i mądra, i błyszcząca;
A lśni najpiękniej w blasku słońca,
Że gra najciszej i najgłośniej,
Najmelodyjniej i najprościej,
Że zagra taki takt zawiły,
W którym by inne się zgubiły
- Tak świetna jestem tylko JA!
Tak się pyszniła trąbka ta.
Nikt jej w orkiestrze lubić nie mógł,
Bo wciąż chwaliła się każdemu,
A i każdemu docinała,
Ta złotoblacha samochwała.
Do pana bębna rzekła: - Gruby!
Że taki gruby pał nie zgubi?!
A już zdziwiona jestem szczerze,
Jak tkwią na panu trzy talerze?!
Potem przy fortepianie stała
I tak się z jego trzech nóg śmiała,
Aż poczciwina zaczął dyszeć,
I drżały z gniewu mu klawisze.
Rzucając brzydkie epitety,
zdenerwowała klarnety.
Potem już ze spokojem
zlekceważyła oboje.
Minęła krzesła i pulpity,
I nagle...Co to? Słychać zgrzyty.
Piski i trzaski nagle słychać.
Trąbka zaczęła głośno kichać.
Przybiegł pan bęben, choć nadęty,
A za nim inne instrumenty.
Trąbka kicha i się złości,
Bo fagot mruknął: - Ze starości!
Fortepian brzdąknął: - Ja mu wierzę,
Pan fagot zawsze mówi szczerze.
Przyjechał lekarz - pan kamerton,
I zaczął cicho badać jej ton.
A kiedy skończył, wiedział tyle,
Że zardzewiały dwa wentyle.
Trąbka zaś rzekła z wielkim smutkiem:
Z takim się wszystko kończy skutkiem.
Widziałam tylko innych wady,
Szukałam z kolegami zwady,
Bo byłam dumna, głupia, zła.
Teraz mnie za to zżera rdza.

Niech więc przygodę tę pamięta,
Dumna, złośliwa chwalipięta!



Smaki dzieciństwa! Dla mnie to przede wszystkim słowa, słowa ukryte w moich książkach i książeczkach, które bardzo wcześnie stały się moimi przyjaciółmi. I na szczęście, są nimi nadal.

Wierszyk pochodzi z uroczej książeczki autorstwa Wojciecha Próchniewicza pt. "Wesołe instrumenty". Była ta książeczka w moim domu, czytałam ją po wielokroć, wzruszając się przygodami flecika piccolo, trąbki, klarnetu, saksofonu, puzonu....
Książeczka cieniutka, a taka kochana!

Zapomniałam o niej na długie lata, została w domu rodziców, gdzieś zagubiona w szpargałach, o które nikt już nie dba. I kiedyś, zupełnie przypadkowo, rozmawiałyśmy z siostrą o czymś tam i zupełnie bez związku z samą książeczką przypomniał nam się - prawie równocześnie - wers pochodzący z jednej opowieści o wiolonczeli: "chciała sobie wiolonczela popitolić na weselach".

Wróciły nasze wspomnienia, zawędrowały do naszych książek i ukochanych wierszyków. Od czego więc "wujek gugiel"? Szybko książeczkę wytropiłyśmy na allegro i od tej pory ją mam u siebie. Moje dzieci ją znają doskonale, czytamy sobie czasami, czasami recytujemy - bo kilka wierszyków znamy na pamięć.
Te sympatyczne opowiastki kręcą się wokół przygód instrumentów orkiestry symfonicznej, ale pojawiają się także piszczały organowe, które wbrew rozsądkowi postanawiają rozejść się po świecie i robić karierę solową. Książeczkę przewrotnie zamyka wiersz pt. "Najlepszy instrument", a tym najlepszym instrumentem okazuje się być ....nasz głos.

Nie dość, że wspaniała, wspólna z dziećmi zabawa, to jeszcze dobra edukacja. Dzieci poznają poszczególne instrumenty, zaznajamiają się z niektórymi pojęciami muzycznymi (takt, kamerton, jazz etc) Wszystko żyje, wszystko ma swoją duszę, książki, instrumenty również.
Mój syn wierszyk o trąbce przygotował w II klasie na szkolny konkurs recytatorski.
Książeczka ma nowsze i poszerzone wydanie,  nie pamiętam z którego roku, ale widziałam jakiś czas temu w księgarni muzycznej.
Ja mam oczywiście wydanie takie samo, jakie miałam w dzieciństwie. Cieniutki żółty zeszycik,  Wydawnictwo Lubelskie 1985 rok, z ilustracjami, które kocham, autorstwa Ireneusza Salwy.




poniedziałek, 24 marca 2014

Pobudka ptaków

Dziś będzie krótko. Mam okropny katar, a na spełnienie czeka długa kolejka obowiązków. Poza tym leje i leje i jedyne, co chciałabym dziś robić to leżeć pod kołdrą z ledwo wychylonym nosem, tylko po to, by się nie udusić.

W sobotę byłam na kolejnym wykładzie organizowanym przez Colegium Musicum we Wrocławiu, a prowadzonym oczywiście przez pana Marka Dyżewskiego. Wykład poświęcony był twórczości Oliviera Messiaena.
Ten francuski kompozytor, nauczyciel i teoretyk muzyczny, a przy tym tytularny organista paryskiego kościoła p.w. Świętej Trójcy (La Trinite) przez 61 lat bez przerwy, był również z zamiłowania ornitologiem. Jest to o tyle ważna informacja, ponieważ Messiaen komponował inspirując się ptasim śpiewem, świergotem. Stworzył również zbiór impresji muzycznych pt. Katalog ptaków". Na wykładzie słyszałam tylko krótkie fragmenty, a wydaje mi się czymś fantastycznym poznawać ptaki od strony muzycznej, usłyszeć ich śpiew trochę inaczej, a jednak podobnie. Rozumiem Oliviera Messiaena. Muzyki szukał w naturze, tam, skąd ona pochodzi.
Wszystko stworzenie wielbi Pana!

 Nie oglądając zdjęć w albumach, ale słuchając poszczególnych utworów i w ten sposób uczyć się ptaków i uczyć się muzyki. Piękne, cudowne, inspirujące.

Wklejam link do "Pobudki ptaków". W feerii dźwięków słychać letni poranek, kiedy słońce już wschodzi, wszystko wokół jeszcze uśpione, zamglone, a ptaki, z początku pojedynczo, potem coraz śmielej zaczynają swe poranne trele. 4 rano, przyjemny orzeźwiające chłodek lipcowego poranka. Zapowiedź kolejnego pięknego, słonecznego dnia. Cud życia.


piątek, 21 marca 2014

Kajaczkiem po Paranie

Kiedy kilku mężczyzn popija sobie piwo w kameralnym gronie, a temperatura powietrza wieczorem dochodzi do 35 stopni, to wyobraźnia potrafi eksplodować. A gdy wyobraźnią posługuje się silny mężczyzna, doświadczony podróżnik, taternik, alpinista, żołnierz II wojny światowe i inżynier w jednym, to.....kolejne wieczory spędzamy czytając z wypiekami na twarzy reportaż o spływie jedną z największych rzek świata, Paraną.

Parana to rzeka w Ameryce Południowej, płynie przez Brazylię, Paragwaj i Argentynę. Wpada do Atlantyku, jako La Plata, Srebrna Rzeka, zwana do dziś "Słodkim Morzem". Jak głosi legenda, hiszpański żeglarz Juan Diaz de Solis w 1516 roku wpłynął do ujścia rzeki i myślał, że odkrył jakieś ogromne morze...
Wiktor Ostrowski, autor, narrator i główny bohater niesamowitej wyprawy opowiada nam od początku, jak to było: skąd wziął się pomysł wyprawy, jak znalazł pierwszego współtowarzysza, jak przygotował się na wyzwanie i jak spłynął Paraną, rozpoczynając wodną wędrówkę za wodospadami Iguazu.
Jedna z wielu książek podróżniczych? Nie wiem, mało czytam takich reportaży, bo nie specjalnie interesuje mnie świat widziany oczami Beaty Pawlikowskiej, albo, co gorsza, jakiejś Martyny Wojciechowskiej. W każdym razie żadna z tych pań pomimo otoczki, jaką budują wokół siebie, nie zdobyłaby się na wyczyn spłynięcia ogromną, niezmierzoną wręcz rzeką ponad dwa tysiące kilometrów.....gumowym kajaczkiem. A potem żadna z nich nie napisałaby tak ciekawego reportażu na ten temat.

Ostrowski przygotowuje się długo i dobrze do wyprawy, najpierw w towarzystwie doświadczonych już osadników z Polski, wśród których jest słynny "Don Juan" Jan Szychowski (konstruktor tamy na rzece Chimiray, plantator yerby). Uczy się Wielkiej Rzeki, uczy się przetrwania w ekstremalnych warunkach pogodowych (upały doprowadzające do omdleń i halucynacji, niezliczone insekty etc).

Wyprawa rozpoczyna się, gumowym kajaczkiem płynie Wiktor Ostrowski i jego znajomy (który w połowie wyprawy musi wrócić do cywilizacji). Mają ze sobą namiot, kilka niezbędnych naczyń, trochę bielizny i trochę zapasów na najbliższe dni. Miejscowi mówią im "Rzeka was wykarmi"

Płyną z autorem Paraną poznajemy "Życie Wielkiej Rzeki" - taki tytuł nosi ta opowieść podróżnicza. Poznajemy ludzi zamieszkujących brzegi, Indian, Europejczyków, którzy uciekli przed światem i znaleźli schronienie w selwie - tak nazywają południowo amerykańską niezmierzoną i niezbadaną przez ludzi dżunglę. Autor opisuje różne sposoby łowienia kilkudziesięcio kilogramowych ryb (np. dorado), przedstawia nam półdzikich rybaków, którzy żyją dzięki Wielkiej Rzece. Czytam o wężach (pierwszy raz dowiedziałam się o wężach które chronią ludzi i są prawie udomowione, jak psy), o owadach, o pięknie dzikiej przyrody. Opisy autor przeplata swoimi spostrzeżeniami, anegdotami, wtrętami historycznymi. Możemy też  przeczytać o wyspie trędowatych na środku Parany.

Ostrowski, pijąc piwo z kolegami w domku profesora Rechniewskiego przyjmuje zakład, że spłynie Paraną i to w ściśle określonych ramach czasowych. Wieść o zakładzie niesie się po całej przeogromnej rzece a autor niczym Filias Fogg płynie i płynie i przeżywa przygody, których mu można jedynie pozazdrościć.
Nie napiszę tu, jak kończy się podróż, czy Ostrowski zakład przegrywa czy wygrywa.
Może ktoś będzie chciał przeczytać tę wspaniałą książkę, napisaną poprawną, piękną, bogatą polszczyzną. Książka została wydana w 1967 roku. I wiem, że była potem wznowiona w 1977 roku. Czy później również? Tego nie wiem, ale natrudziłam się szukając egzemplarza. O bibliotekach można zapomnieć, bo one pozbywają się regularnie swoich zbiorów, pozostają antykwariaty. Ostrowski napisał więcej reportaży, ale nie udało mi się odnaleźć innego, poza "Życiem Wielkiej Rzeki". Będę szukać, ponieważ Wojciech Cejrowski może się schować ze swoimi opisami Ameryki Południowej.
Książka Ostrowskiego to prawdziwa perła, chyba można ją określić mianem białego kruka. Cieszę się, że mam ją już u siebie, spędziłam z nią wiele miłych wieczorów, a niedługo będę chciała, by tę drogę przebył również mój syn. Warto.


 
 

piątek, 14 marca 2014

P(i)erły

Znalazłam w necie takie oto zaproszenie na warsztaty organizowane gdzieś w naszym mieście. Podaję treść zaproszenia:
"Zapraszam serdecznie na warsztaty UZDRAWIANIe na poziomie kwantowym przez UWALNIANIE emocji z zapisu PAMIĘCI KOMÓRKOWEJ a także uwalnianie na poziomie kwantowym z kosmicznej GENETYKI DZIEDZICZNOŚCI"

Błagam, pomóżcie! Co to znaczy?


A dziś byłam w Biurze Obsługi Klienta urzędu miasta i w pokoju zawalonym stosami papierów dojrzałam karton podpisany "Wpływy z medii"

Cieszę się, że dziś piątek, a jutro postaram się nigdzie nie wychodzić i nie korzystać z Internetu tylko poczytam sobie książkę.

wtorek, 11 marca 2014

Kobiety

Przeglądam sobie różne blogi moli książkowych i zauważam, że 90 procent piszących to panie. Młode, takie nawet nastolatki (te podobają mi się najbardziej), po panie na emeryturze i babcie. Mężczyzn mało, a jeśli już jakiś się trafi, to poziomem swojego bloga ustępuje paniom zdecydowanie. To oczywiście tylko moje obserwacje i mój gust na podstawie bardzo ograniczonej liczby blogów, które widziałam i czytałam. Choć statystycznie pań jest w tym obszarze blogosfery więcej.
I trafiłam na taki wpis, poświęcony książkom pisanym przez kobiety. Autorka wylicza swoje ulubione pisarki, a pod postem komentatorzy - czy raczej komentatorki - dodają swoje typy.

Okazuje się, że jestem bardzo zacofana, mało czytam i mało przeczytałam do tej pory, bo wielu nazwisk nie znam i nie widziałam nigdy na oczy. Ale część typów jest mi znana, w tym nie tylko z twórczości, ale głównie z nazwiska i okładki. Bo problem jest taki, że książek pisanych przez panie mam niewiele na swoich półkach, bo zdecydowanie jakoś tak preferuję panów.

I teraz pytanie: czy ja preferuję panów pisarzy, czy może książki napisane męską ręką bardziej mi odpowiadają? Oczywiście to drugie.

Więc sobie tworzę swoją listę pań, najpierw tych, które znam, lubię i czytałam, a potem tych, po których książki nie sięgnę, gdyż zbyt wysoko cenię sobie swój czas.

Moje autorki:
Lucy Maud Montgomery - zaczytywałam się we wszystkie "Anie" i "Emilki", czytałam od początku do końca i z powrotem. Potem był jeszcze "Błękitny zamek". Książki te były moim odpoczynkiem, pociechą rozrywką, drugim życiem. Zaniedbałam przez nie inną literaturę, bo one były w moim życiu tak obecne i wszędobylskie, że brakło miejsca na inne.

Astrid Lingren - oczywiście "Dzieci z Bullerbyn", wymarzona wioska, wymarzony układ domów i przyjaciele. W dorosłym życiu, dzięki dzieciom odkryłam Emila i Pippi. Uwielbiam.

Maria Konopnicka - kocham jej wierszyki dla dzieci, są pisane takim pięknym polskim językiem, którego już nie usłyszę nigdy i nigdzie.

Wanda Żółkiewska - za jedną książkę, za to taką, która mnie wbiła w fotel gdy czytałam w wieku może 12 lat: "Dzikus, czyli wyjęty spod prawa"

Anka Kowalska - "Pestka". Oczywiście po latach zupełnie inaczej widzę te losy, tych ludzi, ich życie inaczej oceniam, ich wybory....Ale jest tam kilka fragmentów, które mnie do dziś głęboko poruszają. I zupełnie nie mają nic wspólnego z głównym wątkiem. Dlatego uważam tę książkę za bardzo wartościową pozycję.

Anna Świderkówna - kocham jej felietony, mądre, ciepłe i pisane z wiarą, nadzieją, emocją, dobrą emocją.

Maria Woś - wrocławska dziennikarka, niedługo skończy 79 lat, przewyższa mnie energią, siłą i determinacją. Przy niej czuję się z jednej strony jak uczennica, z drugiej jak niedołężna staruszka. Uwielbiam felietony, których można słuchać w każdy czwartek w Radio Wrocław, a także czytać w dwóch tomikach wydane.

Frances Hodgson Burnett - znam tylko "Małą księżniczkę", ale spędziłam nad nią tyle cudownych chwil w dzieciństwie, że muszę umieścić ją w moim spisie, z wdzięczności po prostu.

Eleanor H. Porter - za "Polyannę" oczywiście.

Marry Shelley - czytałam tylko "Frankensteina", ale nie jestem pewna, czy coś więcej napisała. No, ale Frankenstein....!!!! Cóż, rzec mogę: szacun!

Autorek jest więcej, ale muszę sobie przypomnieć i obiecuję zwracać większą uwagę na płeć:)

A teraz autorki, których nie czytała i nie zamierzam czytać.

Siesicka, Ożogowska, Musierowicz, Chmielewska - nie czytałam z wrodzonej sobie przekory. To znaczy Chmielewskiej coś tam kiedyś...i owszem, było przyjemnie, zabawnie, ale nie inspirująco, tak w sumie nijak. JA nie zamierzam tu pisać, że książki tych autorek są złe, albo nieciekawe. Broń Boże. Podejrzewam, że wiele straciłam, nie sięgając po nie. Niedawno czytałam obszerne fragmenty "Chłopaka na opak" i stwierdziłam, że "Mikołajek" to przy tym niższa liga, naprawdę. No, ale stało się i już, może sięgnę po nie na emeryturze, nie wiem, ale nie wykluczam tego, bo myślę, że nic nie stracę.

Za to poniżej plejada autorek, które są często wręcz hołubione na blogach czytelników, a ja mam odruch bezwarunkowy polegający na panicznej ucieczce, gdy tylko zbliżę się do książki którejś z nich. Niektóre odruchy powstały znikąd, samorodnie, niektóre po próbach zapoznania się twórczością niżej opisanych. A więc na czarnym indeksie mam: Katarzynę Grocholę, Monikę Szwaję, Beatę Pawlikowską, Olgę Tokarczuk, Hannę Bakułę, Rowling, Jelinek, Muller. To zdecydowana czołówka w peletonie, wszystkie próbowałam czytać, z wyjątkiem Szwai, gdyż u niej już same tytuły i opisy na okładce powodowały wyżej wymieniony odruch.


Listę będę uzupełniać, tak jedną jak i drugą.






W poszukiwaniu miejsca na Ziemi



To było dosyć dziwne uczucie: już chciałam odrzucić tę książkę, ech tam, nudnawa i widocznie nie dla mnie....A jednak czytałam, i czytałam, i czytałam coraz bardziej. Co w niej jest takiego innego, zastanawiałam się i w końcu pojawiła się odpowiedź i to nawet nie esprit d'escalier, a jeszcze w trakcie czytania. McCarthy pisze dialogi w bardzo specyficzny sposób, który najpierw mnie trochę drażnił i męczył, ponieważ, żeby nie pogubić wątku trzeba mózgownicę nieco bardziej wysilić - autor bowiem nie ma zwyczaju zaznaczania dialogów tzw myślnikami, i nie okrasza ich opisami typu: "powiedział, patrząc bystro...", albo "odpowiedziała uśmiechając się przenikliwie" Po prostu: dialog to wymiana zdań. I tylko u McCarthiego nie potrzeba tych opisów emocji towarzyszących wypowiadanej kwestii. Czytelnik i tak je widzi, czuje. I to jest wielka siła tej powieści.
"Rącze konie" czytałam tak, jakbym oglądała film. Mimo oszczędności w wyrazie, napisane są bardzo sugestywnie i plastycznie. Nie zawsze zdarza mi się poczuć zapachy powietrza, otoczenia, które wdychają bohaterowie z powieści, a tutaj to wszystko miałam. Czułam zapach prerii, chłód nocnego powietrza, smród celi więziennej, krew bucie, smak tortilli....

John Grady Cole ucieka z domu razem ze swoim przyjacielem, Rawlinsem. Ruszają konno ku przygodzie, radośni jak dzieci, że udało im się bliskim zrobić takiego psikusa. Śpią pod gołym niebem, spaleni słońcem zajadają zapasy z puszki, albo wędzą upolowane mięso i Rawlins mówi do Johna Grady'ego "Wiesz, mógłbym tak zawsze". A potem beztroska przygoda, próby samodzielnego, odpowiedzialnego życia i pracy zamieniają się w awanturę i przemoc. Chłopcy szybko dorastają, muszą dorosnąć, żeby przeżyć.

Opis całej książki, recenzja, która mnie najbardziej przypadła do gustu znajduje się tu:http://www.cormacmccarthy.pl/recenzje/racze-konie-recenzja.html

Nie sądziłam, że stanę się miłośniczką Dzikiego Zachodu. Do tej pory wydawało mi się, że powinni przez to zafascynowanie przechodzić młodzi chłopcy, bo kowboje, bo Indianie, bo konie, bydło, strzelby, strażnicy prawa.....A jednak dałam się uwieść Cormacowi McCarthy'emu i jego opwieści, choć wydawało mi się, że nie interesują mnie rozterki dojrzewających młodzieńców. A jednak ta powieść to coś więcej. To opowieść o kończącej się epoce, o poszukiwaniu jej resztek i irracjonalnej, ale jakże dojmującej potrzebie zatrzymania czasu. A także o samotności  i niedostosowaniu do otoczenia, do rzeczywistości. I tu chyba Jonh Grady jest mi najbliższy. Na sugestię przyjaciela: "Mógłbyś zostać w domu. To wciąż dobry kraj.", odpowiada:"Tak, wiem, ale już nie mój". "Gdzie jest twój kraj" pyta Rawlins. "Nie wiem. Nie mam pojęcia gdzie. Nie wiem, co się dzieje z krajami"

poniedziałek, 10 marca 2014

Wieczór w filharmonii

Z okazji dnia kobiet zostałam zaproszona do wrocławskiej filharmonii w niedzielny wieczór. Koncert nie byle jaki, ponieważ grała Wrocławska Orkiestra Barokowa i niecodzienny repertuar, a mianowicie najpierw Carl Philip Emanuel Bach: Adagio h-moll, J. Haydn Symfonia d- moll nr 26 "Lamentatione" i wisienka na torcie, czyli Joseph Martin Kraus - Oratorium pasyjne "Der Tod Jesu"

Pierwsza część koncertu, czyli Bach i Haydn minęła mi bardzo szybko, ale udało mi się zupełnie odprężyć, odpocząć i uśmiechnąć. Wyjeżdżałam bowiem z domu w nastroju chmurnym i beznadziejnym. Od czegóż jednak muzyka! A ja mam słabość do orkiestr  barokowych, ponieważ nie znam się na muzyce i ucho mam bardzo niewprawne, to orkiestra barokowa daje mi możliwość wyłapania i wsłuchania się w każdy instrument z osobna. Poza tym klawesyn! A wczoraj jeszcze pozytyw w drugiej części. Samo patrzenie na te instrumenty sprawia mi przyjemność.
Podczas przerwy wypiliśmy po lampce wina i wróciliśmy na widownię.
Drugą część zapowiedział osobiście wczorajszy dyrygent, skrzypek i kapelmistrz w jednym, pan Zbigniew Pilch. I dowiedziałam się o Josephie Martinie Krausie.
Oratorium pasyjne "Der Tod Jesu" zaprezentowane zostało z udziałem solistów (sopran Aldona Bartnik, alt Ewa Wojtowicz, bas Maciej Adamczyk) oraz chóru chłopięcego Filharmonii Wrocławskiej. Czy raczej chóru chłopięco męskiego.
Koncertmistrz poprosił o skupienie i opowiedział bardzo krótko o autorze dzieła. J. M. Kraus był Niemcem, rówieśnikiem Mozarta, tworzącym jednak na peryferiach kulturalnych ówczesnej Europy, w Sztokholmie. Żył bardzo krótko, bo jedynie 36 lat (zmarł w 1792 roku), więc jego spuścizna jest niewielka, ale niestety w internecie trudno znaleźć rzetelne informacje na ten temat. Przynajmniej w wersji polskojęzycznej. Ponadto Wiki polska informuje nas, że Kraus był Szwedem, podczas gdy Pilch mówił, że był Niemcem mieszkającym większą część życia w Szwecji. No więc ja się przychylam wersji koncertmistrza, jeśli po drugiej stronie mam wikipedię.

Oratorium zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jest oszczędne w wyrazie, a przez to straszliwie sugestywne i poruszające. Recitativa solistów oraz arie robiły budziły przejmujące uczucia. I jak zawsze partie chóru...podkreślające całość, podsumowujące, dosadne...

Tutaj znalezione na YT wykonanie innego dzieła Krausa (niestety na YT nie znalazłam w całości oratorium, a poza tym edytor znalazł mi tylko to, a nie umiem jeszcze sobie z nim radzić). Wklejam, żeby dać próbkę twórczości tego kompozytora.:
 
 
 A tu link do fragmentu Oratorium: http://www.youtube.com/watch?v=t4A27uEpLUM
 
 
Trudno o odpowiedniejsze wprowadzenie w nastrój Wielkiego Postu, jak wysłuchanie poruszającego oratorium pasyjnego, w którym przebija pragnienie żalu za grzechy, pokuty i odpowiedniego przygotowania się na powtórne przyjście Boga.
 
 
Ponieważ w koncercie uczestniczył chór chłopięcy, na widowni ogromna część publiczności to byli rodzice, babcie i dziadkowie młodych chórzystów. Pomimo zakazu, pstrykały aparaty, gdy tylko chór podnosił się z krzeseł, by wykonać swoją część. Nie ma bowiem większego przeżycia, niż syncio i wnusio pod "krawatką" i na scenie. A kiedy wychodziliśmy, słyszałam jak jedna babcia mówiła do swojego małego chórzysty "twój głos się wybijał ponad inne". I nie wiem, czy nawet dziecko jest w stanie uwierzyć w taki absurdalny komplement.
Zaniepokoiło nas jednak to, że gdyby tak odjąć publikę, która przyszła li tylko popatrzeć na swoje pociechy, krewnych muzyków z orkiestry, to na sali zostałoby może z 10 osób.....Pierwsza niedziela Wielkiego Postu, spokojne popołudnie, unikatowy repertuar (dzieła J. M. Krausa są bardzo rzadko prezentowane na polskich scenach), niedrogie bilety.....
Jadąc na koncert mijaliśmy tłumy kibiców zdążające na stadion miejski, na mecz Śląska z Legią.
Wrocław - europejska stolica kultury.

czwartek, 27 lutego 2014

Homer warszawskiej ulicy

Obok twórczości Stefana Wiecheckiego - Wiecha nie można przejść obojętnie. Jest to coś tak unikalnego, wyjątkowego, jak nic innego w świecie literatury. Dość powiedzieć, że gwara warszawska nazywana jest wiechem, oczywiście od nazwiska jej propagatora, miłośnika i kronikarza Stefana Wiecheckiego. Piszę 'kronikarza', choć Wiech oczywiście nie był nim sensu stricte. Ale przecież jego felietony to historie autentyczne z życia mieszkańców Warszawy, ponieważ Wiech przez lata był sprawozdawcą sądowym dla Kuriera Czerwonego w Warszawie, a opisywane przez niego sprawozdania pochodziły głównie ze śródmiejskich sądów grodzkich.

To, co mnie najbardziej urzeka w jego felietonach to oczywiście styl, który potwierdza prawdę, że proste rozwiązania są zazwyczaj genialne. Ujęcie sprawy w taki sposób, że czytelnikowi z jednej strony wydaje się to oczywiste, ale ma dojmującą świadomość, że sam nigdy by tak nie umiał niczego opisać, choćby nie wiem jak się starał. Genialny zmysł obserwacji, poczucie humoru, wyczucie sedna sprawy, ironia, ale zupełnie pozbawiona jadu, to wszystko sprawia, że bohaterów felietonów Wiecha traktujemy jak sąsiadów, miłych, czasem szalonych, czasem głupkowatych, ale nigdy nie odczuwamy w stosunku do nich pogardy czy wyższości. Bo w każdym z tych ludzi, którzy lądują z różnych przyczyn przed sądem grodzkim widzimy - chcąc nie chcąc - fragment samych siebie.

Tu jeden z moich ulubionych felietoników przedwojennych pt. "Zezowaty baranek" ze zbiorku pt. "Bitwa w tramwaju"

Pan Antoni Nóżka jest przedsiębiorcą okolicznościowym. (...) W tym roku również ustawił w cieniu pierwszej hali targowej efektowne stanowisko, zapełnione po brzegi biało malowanymi barankami. Nie wiadomo, czy zbytnio się pośpieszył, czy też kryzys wszechświatowy wywołał zastój w handlu przedświątecznym, dość, że przez pierwsze dni pan Antoni nie sprzedał ani jednej sztuki.
Nic zatem dziwnego, że przedsiębiorca był w fatalnym humorze. Na taki właśnie nastrój trafiła pierwsza klientka, pani Helena Kopycińska, która obejrzawszy całą kolekcję, rzekła sceptycznie:
- Żeby te baranki mieli być ładne, to nie można powiedzieć.
- Dlaczego, pani szanowna? Co jem brakuje? Gips w prima gatonku, lakierem obciągnięci jak się należy, rogi złote, na podstawce bukszpan i trawka, co ma być jeszcze więcej?
- Owszem, nie powiem, robota starowna, ale mordy mają jakieś takie niekonieczne.
- Co pod jakim względem?
- Każdy jest inszy.
- Baranek nie kajzerka, żeby mieli być wszystkie jednakowe.
- No faktycznie, ale oni są jakieś dziwne. Ten na przykład ma zyza w lewym oku, a ten w prawem. Ten znowuż podobny jest więcej na kozę, a tamtej z lewej, to czysty Żyd.
- Zwracam pani uwagie, że baranek artykuł religijny i nie masz go pani prawa równiać ze starozakonną narodowością. Po drugie, żebym ja pani szanownej nie powiedział, jak pani wyglądasz!
- No powiedz pan!
- Chcesz pani?
- Chcę!
- No to jak stara cholera, dla której szkoda artystycznego wyrobu. Baranek u niej mam zyza! A sama cholera dziobata jak durszlak, gdzie wyjątkowo dzioba nie posiada, trzy piegi siedzą i czwartem poganiają. No już, zjeżdżaj owieczko, bo tak cie tem zyzowatym barankiem w ucho dmuchnę, że piegi pogubisz!

Pani Kopycińska nie czekała na wykonanie groźby, chwyciła swój pełen prowiantów kosz i wyrżnęła nim pana Nóżkę w głowę.
Z kosza wypadła ćwiartka cielęciny i potoczyła się między baranki, szerząc w stadzie prawdziwe spustoszenie. Na ten widok serce w panu Nóżce zamarło. Energicznym ruchem oderwał nogę od swego straganu i począł się znęcać w sposób wyrafinowany nad grymaśną klientką.
Oczywiście nadbiegł policjant, rozbroił powaśnionych i sporządził protokół i sprawa w amerykańskim tempie znalazła się przed sądem starościńskim.(...)"


No i jak? Dla mnie bomba.
Chcę jednak zaznaczyć, że piszę tu wyłącznie o felietonach przedwojennych i powojennych, natomiast nie czytałam jeszcze powieści Wiecheckiego ani jego autorskiej historii Polski pt. "„Helena w stroju niedbałem, czyli królewskie opowieści pana Piecyka”. To wszystko na razie przede mną.
Cieszę się, że wydawnictwo Etiuda wznawia wydania książek Wiecha. We Wrocławiu do kupienia również w taniej księgarni.
Ja najchętniej zaczytuję się w felietonach. ponieważ mają one luźną konstrukcję, nie trzeba czytać po kolei, każdy opisuje inny przypadek, który znajdował swój finał przed sądem. Więc czytam w przerwach na inne obowiązki, czytam, gdy nie mam ochoty czytać nic innego, czytam, gdy mam tylko chwilkę czasu.
Czytam, czytam i czytać będę Wiecha, co też każdemu polecam.

Dla tych, którzy mają inne wyzwania czytelnicze, ale również chcieliby poznać Wiecha (jeśli jeszcze go nie znają) polecam zbiór  "Wiech na 102", obecnie dostępne chyba tylko przez allegro, albo w jakimś antykwariacie.



"Potem to ślicznie Wiech uwieczniał,
z daleka więc do pana Wiecha
pełen wdzięczności się uśmiecham...
I cóż pan teraz uskutecznia?"


Julian Tuwim, autor określenia "Wiech - Homer warszawskiej ulicy"