środa, 9 grudnia 2015

"Szofar zabrzmiał" czyli kolejna książka Francine Rivers

Od kilku miesięcy czytam z wielką pasją książki pani Rivers. Są to bardzo dobrze napisane czytadła, różniące się od innych czytadeł tym, że pisane z pozycji zaangażowanej, mocno wierzącej chrześcijanki -  protestantki, jaką jest autorka. Zaczęłam od "Ostatniego zjadacza grzechu" poprzez sagę "Znamię lwa", a ostatnio skończyłam "Szofara".
Jest to wciągająca opowieść o relacji między ojcem i synem, przerośniętych ambicjach, które doprowadzają do wypaczenia idei, a w rezultacie do osobistej katastrofy, która zawsze u Rivers jest początkiem nowego życia...

Młody pastor, pełniący funkcję pomocnika w jakimś wielkomiejskim, dobrze prosperującym zborze, przyjeżdża do małego kalifornijskiego miasteczka, z misją ratowania tamtejszej wspólnoty od całkowitej rozsypki. Pastor Paul jest synem innego pastora, znanego w całych Stanach, popularnego i wielbionego przez tłumy. Syn maniakalnie próbuje dorównać ojcu, zatraca się w swojej posłudze, która stopniowo przestaje być służbą Bogu, a przeradza się w realizację ambicji, zarabianie dużych pieniędzy i służenie zgoła czemuś innemu. Pastor  gubi po drodze sens swojej posługi, niszcząc miłość żony i syna....

Czytając tę powieść dowiedziałam się dużo  na temat funkcjonowania wspólnot i kościołów protestanckich, podejścia członków tych przeróżnych kościołów do wiary. Książka przybliża kulturę Amerykanów tak różną od naszej, ich sposoby realizacji poszukiwań duchowych. Utwierdziłam się w przekonaniu, że protestantyzm nie jest i nie będzie nigdy dla mnie, wydaje mi się czymś okropnym to ich mnożenie wspólnot, w zależności od tego, czy się lubią, czy zgadzają z sąsiadem z ławki kościelnej czy nie.
Ale jak to u Rivers, pojawiają się bohaterowie, którzy uczą pokory, cierpliwości i całkowitej, niezachwianej wiary w bożą Opatrzność. Co ciekawe, autorka poprzez swoich bohaterów ostro krytykowała uleganie trendom, modom i gustom parafian przez pastorów i zbory. Ciekawe dla mnie dlatego, że zawsze kojarzyłam kościoły protestanckie jako wspólnoty goniące za nowinkami mogącymi przyciągnąć więcej wiernych. Zawsze ceniłam kościół katolicki za to, że jest stały i ostrożny we wszystkich zmianach. Jest to jedyna słuszna droga, trwanie w wierności, a nie podążanie za modą, co zawsze kończy się katastrofą dla podążającego. Rivers w swojej powieści bardzo to akcentuje.

To, co mnie denerwowało, to produkt placement, zupełnie dla mnie absurdalny, a obecny na co drugiej stronie. Nie wiem, czy to wina, pomysł (?) tłumacza, czy po prostu książka została wydana za granty od sponsorów? Mam też kilka zastrzeżeń do pracy edytorów, ale ogólnie polecam, jako dobrą, a równocześnie lekką, przyjemną i wciągającą lekturę po ciężkim dniu pracy.

piątek, 17 lipca 2015

Wzmożenie czytelnicze

Było tak, że bardzo długi czas czytałam książki ciężkie, gęste, bogate w filozoficzny przekaz. Jakoś miałam wstręt do tzw. czytadeł i literatury popularnej. Na wakacje, najlżejsze co sobie sprawiłam, to była "Udręka i ekstaza" i było to dwa lata temu. Rok później "Dzieje duszy" Św. Tereski.
Od dwóch miesięcy natomiast zaczytuję się w książkach Francine Rivers. Poleciła mi koleżanka i w zasadzie nie wiem, co mnie skłoniło, że zaczęłam czytać. Z jakichś niezrozumiałych powodów darzę dużą nieufnością książki opisane jako "bestseller", a już przymiotnik " światowy" odrzuca mnie totalnie. Ale jakoś zmusiłam się, być może entuzjazm mojej koleżanki polecającej mi tę autorkę nakazał mi pójść do biblioteki i przeczytać to, co akurat znalazłam tej autorki. Choć nie przypominam sobie, bym miała na to zbyt wielką ochotę.

Była to książka pt. "Ostatni zjadacz grzechu". Nieoczekiwanie dla mnie wciągnęłam się, książka mnie tak zainteresowała, że porzuciłam zupełnie szklany monitor, a mąż patrzył na mnie unosząc brwi, bo dawno nie widział mnie tak pochłoniętą lekturą.
Ale wielka fascynacja zaczęła się przy pierwszej części trylogii "Znamię lwa", pt. "Głos w wietrze". Oszalałam po prostu i wstawałam pół godziny wcześniej niż zwykle, w zwyczajny roboczy dzień, by móc choć chwilę spędzić w starożytnym Rzymie i Efezie. Czytałam jak zaklęta, pierwszą część, potem drugą, "Echo w ciemności". Trzecią odłożyłam sobie na czas, gdy już wyczerpię pozostały repertuar Rivers.
Kolejne to były: "Most przeznaczenia", "Batszeba", a dziś rano skończyłam "Chatę w dolinie", którą postawiłabym na drugim miejscu, zaraz po dwóch częściach trylogii (bo one są na pierwszym miejscu egzequo)
Wszystko to w zaledwie półtora miesiąca, nie osiągnęłam takiego wyniku ilościowego od lat.
Postaram się napisać coś więcej o poszczególnych pozycjach, ale dziś jeszcze przeżywam życie Sary/Angel z "Chaty w dolinie".

poniedziałek, 13 lipca 2015

Odpowiedź przychodzi

Wszystko idzie nie tak, porażka za porażką. Nieuchronnie dopada mnie zły nastrój, czarnowidztwo. Gorączkowo planuję przyszłość, układam scenariusze, choć jakiś głos mówi mi - to bez sensu.....

I nagle, kiedy przeglądam w poczuciu swojej beznadziei internet, trafiam na to:

św. Doroteusz z Gazy (+565):
Przede wszystkim, dziecko, nie znamy planów Boga i powinniśmy Jemu powierzyć zarządzanie naszymi sprawami; szczególnie teraz tak powinniśmy czynić. Bo jeśli będziesz usiłował osądzać sądem ludzkim to, co się przydarza, wpadniesz w udrękę. Trzeba więc, kiedy przychodzą męczące cię złe myśli, wołać do Boga: „Panie, przeprowadź tę sprawę według twojej woli i twojej wiedzy". Bowiem Opatrzność Boża działa często wbrew naszym sądom i nadziejom i czego innego się spodziewamy, a co innego w rzeczywistości się zdarza. Krótko mówiąc, w chwili pokusy trzeba zachować cierpliwość, modlić się i nie chcieć, ani nie próbować, jak już powiedziałem, przezwyciężyć ludzkim rozumem myśli pochodzących od diabła. Ojciec Pojmen, który to wiedział, mawiał, że słowa o troszczeniu się o jutro skierowane są do czło­wieka cierpiącego pokusę. Wierz więc, dziecko, że tak jest naprawdę, odrzuć wszelkie własne sądy, choćby i były roztropne, a z całej siły zaufaj Bogu, który może uczy­nić nieskończenie więcej nad to, o co prosimy lub co ogarniamy umysłem. Mogłem odpowiedzieć ci na wszystko szczegółowo, ale nie chcę prowadzić długich dyskusji ani z tobą, ani ze sobą. Wolę, żebyś trwał w nadziei złożonej w Bogu; bo ta droga jest bezpieczniejsza i mniej na niej troski. Pan niech będzie z tobą.
List do brata dręczonego przez pokusę.


To oczywiście nie takie proste zastosować się do powyższych wskazówek, ale staram się. Zresztą, czy mam inne wyjście? Sama sobie i tak nie poradzę, to wiem z całą jasnością. 

sobota, 23 maja 2015

Inny świat, jakże piękny

Przez chwilę pomyślałam, że nie dam rady. Tempo pracy, jakie sobie narzuciłam w szkole, którą wpółprowadzę od września 2014 czasami, a nawet dosyć często, zwyczajnie mnie przerasta. Zupełnie zapomniałam, że nasza stażystka obiecała jakiś czas temu zorganizowanie nam wycieczki do Ośrodka Szkolno Wychowawczego w Szklarach Górnych, w którym uczą się dzieci z upośledzeniem umysłowym wszystkich stopni i dodatkowo spora grupa autystów i dzieci z zespołem Downa.

Nagle jest wtorkowe popołudnie, ja ledwo przytomna od nadmiaru załatwianych spraw, zestresowana, że oczywiście nie zdążę wszystkiego, a tu nagle słyszę, że jutro muszę wstać bladym świtem i stawić się pod szkołą o 6.30 rano.
Spóźniłam się, razem z moją córeczką, wszyscy tylko na nas już czekali, ale do ośrodka na szczęście dojechaliśmy punktualnie.

W całym tym pędzie  dnia codziennego nie zarejestrowałam, że nasza stażystka pracowała długi czas nad tymi naszymi odwiedzinami, że dzieci i wychowawcy z ośrodka byli doskonale na naszą wizytę przygotowani i wielki zaskoczeniem było dla mnie, gdy usłyszałam, że oni czekają na nas z niecierpliwością i wielką radością.

Wszystko dla mnie okazało się wielką, wspaniałą niespodzianką. Nasze dzieci, z początku jak zawsze troszkę nieufne, niespodziewanie szybko zaaklimatyzowały się w środowisku swoich kolegów. A koledzy - w grupie, w której mieliśmy pierwsze wspólne zajęcia - praktycznie nie komunikowali się werbalnie, słownie. Wychowawczyni zapowiedziała, że są to mili chłopcy, ale trzeba uważać, bo czasem potrafią uszczypnąć, ugryźć, kopnąć. To oświadczenie - nas - opiekunki wycieczki - na moment wprawiło w lekką konsternację, ale nasze dzieci przyjęły je najnaturalniej na świecie - bo pani nauczycielka zaczęła mówić do nich po ludzku - a wiadomo, że w wieku 8 lat ma się ochotę czasem kogoś kopnąć albo uszczypnąć, lub samemu paść ofiarą takiego potraktowania, co dla dzieci nie jest niczym potwornym. Choć w tzw zwykłej szkole do tematu tabu należy mówienie o tym. A tu proszę, nauczyciele, a mówią ludzkim językiem.

Tego dnia czekała nas niespodzianka za niespodzianką. Wyjeżdżaliśmy po wspólnym obiedzie, żegnani przez wychowanków niemal ze łzami w oczach. Ale my też byliśmy bardzo wzruszeni. Jedne uczeń podszedł do mnie, uścisnął mnie bardzo mocno i powiedział, że będą tęsknić, że musimy jak najszybciej się spotkać, że będziemy pisać do siebie listy.

Jeszcze nigdy nie spotkałam się z taką szczerą bezpośredniością, z czymś tak pozbawionym cienia hipokryzji, cienia wyrafinowania. Te dzieci i ta młodzież z ośrodka to całkiem inny świat. Na pozór świat tragiczny, smutny i trudny, ale to nieprawda. Ja tam cały czas czułam radość, taką zwyczajną, życiową. Nie czułam do tych osób współczucia, litości. Nagle zrozumiałam - i nie chodzi o to, że wcześniej myślałam inaczej, po prostu nigdy wcześniej tak naprawdę nie zastanawiałam się nad tym - więc nagle zrozumiałam, że ten świat jest tak cudowny i to nasze ludzkie życie jest tak cudowne, dzięki tej niesamowitej różnorodności. To nie tragedia, gdy rodzi się chore lub upośledzone dziecko. To po prostu inny styl życia. Inne doświadczanie świata, ale równie wartościowe i interesujące jak nasze, codzienne. Niemożliwe jest mówić o nieszczęściu, gdy się widzi tak  szczere i czyste serce przed sobą. Nie trzeba szaleńczo podróżować po świecie, żeby poczuć tę jego różnorodność, zainspirować się multikulturalizmem. Wystarczy czasem wyjrzeć tylko za swoją miedzę.

Gdy wracaliśmy do domu, dzieci zażyczyły sobie do słuchania tzw. bajkę grajkę pt. "Legenda o złotej kaczce". Wierzbowe fujarki tak śpiewają w tej legendzie: "serce jest skarbem największym. Trzeba je cenić najwięcej".

środa, 18 marca 2015

Chcę


To przykre i bolesne dla mnie stwierdzenie, ale co roku przydarza mi się to samo. Rozpoczyna się  Wielki Post, mam głowę przepełnioną wzniosłymi myślami i postanowieniami, obiecuję sobie, że teraz naprawdę i nareszcie zacznę pracować nad sobą....i czego to jeszcze nie dokonam w swoim życiu duchowym.
Mijają dni, a ja jestem coraz dalej od tego wszystkiego, od Boga.
W tym roku jest jeszcze gorzej niż poprzednio.
Po tym, jak na własnej skórze doświadczyłam czym jest zaprzestanie przyjmowania Komunii Świętej, znalazłam się nieoczekiwanie dla siebie samej,  na pustyni. Jałowej i niemiłej, w miejscu, gdzie czas pędzi jakby postradał resztki zmysłów, a ja z przysłowiową duszą na ramieniu nie potrafię zdobyć się na nic więcej ponad gonitwę za nim. Gonitwę tyleż męczącą, co pustą i destrukcyjną.
Głuchnę i slepnę, ale zapamiętale ryję w tym swoim tunelu.
Czuję, że tracę, cos tracę, cos mi umyka, a ja zamieniam się w konia w kieracie i to wcale nie w przenosni.....

Aż wreszcie przychodzi chwila, moment i czytam gdzies słowa, które nieśmiało budzą we mnie znowu Życie.
Idę do Koscioła i wreszcie przestaję być slepa i głucha.

(2 Krn 36,14-16.19-23)
(...) Pan, Bóg ich ojców, bez wytchnienia wysłał do nich swoich posłańców, albowiem litował się nad swym ludem i nad swym mieszkaniem(...)

Tak, ja bardzo często spotykam tych Posłańców, oni są wokół mnie. Tak mi żal, że nie zawsze ich dostrzegam, albo że nie zawsze chcę ich dostrzec.


Moje ostatnie odkrycie: Pamiętnik Etty Hillesum.
Jak zawsze, gdy znajdę cos, co wpływa na moje życie, co mnie zmienia i pomaga mi Żyć, zapominam jak to odkryłam, jak wpadłam na daną książkę, na film, na temat, na osobę.....

To chyba jest właśnie  działanie Posłańców, którzy są tak dyskretni, wolą zostawać w cieniu mojej niepamięci, a jednak są i ich działanie jest dla mnie fizyczną rzeczywistoscią.


A więc Etty pisze: (zapisek z dnia 21 listopada 1941 roku) "(...) Tak, ten żołądek. Podczas, gdy całkowicie pochłaniają mnie kwestie związane z etyką, prawdą i samym Bogiem, ni z tego ni z owego pojawia się 'problem żywieniowy'."

Etty nie mogła znać "Listów starego diabła do młodego" C.S. Lewisa, z tej przyczyny, że "Listy..." zostały wydane po raz pierwszy w 1942 roku, a więc rok po powstaniu owej notatki w pamiętniku.
C. S. Lewis natomiast, pisząc "Listy..." nie mógł znać pamiętnika Etty, ponieważ pamiętni ten jeszcze się wówczas tworzył, zanim przerwała ten proces smierć Etty w Oswięcimiu w 1943 roku.

Jest cos, co łączy obie te książki. Otóż w "Listach..." stary diabeł poucza młodego Piołuna, co robić, gdy "pacjent" zaczyna myśleć i w myślach swych niebezpiecznie zbliżać się do poznania Prawdy. Najlepiej jest według doświadczonego Krętacza spowodować u pacjenta głód. Po prostu. Taki drobiazg, który wytrąci go z równowagi i każe zapomnieć wszystko inne poza jednym: zaspokoić łaknienie. A potem to wiadomo, bieg spraw, życie, znajomi, problemy...czas skupienia pryska. Zapomina się tak łatwo o tym, wokół czego krążyły myśli.

Etty doświadczała tego - jak sama określiła - 'problemu żywieniowego' właśnie w momentach intensywnego szukania Boga.
Czy to nie znamienne?

Oczywiście stary Krętacz działa nie tylko za pomocą wywoływania głodu. Ja sama często wręcz mam poczucie jego bliskości, co oczywiście jest uczuciem wstrętnym, a wstręt potęguje się jeszcze, gdy mu ulegam, gdy mimo, że wiem, że to on, ten odrażający,  słucham go jak potulna sługa. Zresztą on też ma swoich wysłanników, którzy pojawiają się w momentach ważnych dla naszej duszy.

Dzisiejszy wieczór jest pobudką dla mnie, mam nadzieję, że nie chwilową. Boży posłaniec wskazał mi drogę, a ja w swej slepocie tym razem to zobaczyłam i nie zignorowałam.







niedziela, 15 marca 2015

Z cyklu: złote mysli mojej Księżniczki

Ostatnio dużo mówi się o szczepieniach i gromy rzuca się w stronę rodziców, którzy decydują się nie szczepić dzieci. Argumentem przeciwko tym rodzicom jest ponoć zagrożenie, jakie niosą ich dzieci pozostałym, szczepionym dzieciom. Oczywiście od razu nasuwa się pytanie, jak to jest w takim razie z tym szczepieniem, skoro nie chroni?

Ja na ten temat nie będę się na razie wypowiadać. Ale nasze dzieci usłyszały naszą z M dyskusję o szczepionkach i nuż wypytywać - zwłaszcza Tusia - co to za choroby krążą po swiecie, a przed którymi mają chronić szczepionki. Z niewiadomych powodów największe wrażenie na niej zrobiła odra. Musielismy jej wyjaśniać, co to za choroba, jak się objawia, dlaczego jest groźna.....

Kilka dni później nowy członek naszej rodziny, swieżo urodzony mój siostrzeniec, został zatrzymany w szpitalu z powodu zapalenia płuc. Martwilismy się wszyscy bardzo, ale staraliśmy się nie tracić ducha i wierzyć, że z każdym dniem będzie coraz lepiej z dzidziusiem. Natalcia postanowiła również pocieszyć siebie i nas, i pełnym powagi głosem powiedziała: "całe szczęście, że to nie ta...no....wisła"

sobota, 21 lutego 2015

Stworzenie swiata i człowieka

- Mamo, a czy Pan Bóg stworzył też dinozaury?
- tak
..........
- A Mateusz się wymądrza i mówi, że Pan Bóg stworzył Ewę z kości Adama. A to przecież niemożliwe, bo jak by On tak wziął komuś kość, to by go bardzo bolało. Ja by nie dała swojej kości, jakby ktoś przyszedł do mnie i powiedział mi, że stworzy mi siostrę z mojej kości. Bo przecież ja by wtedy umarła, jakby mi ktoś wyciągnął moją kość.

Rozmowy z siedmiolatką podczas jazdy samochodem bywają nader inspirujące.

wtorek, 27 stycznia 2015

Dzieje duszy czyli zachwycona jestem nieustannie

Wczoraj pisałam o tym, jak bardzo od lat urzeka mnie opowieść o Marysieńce Orwiczównie, zwanej przez wszystkich przyjaciół "Słoneczko" - ze względu na cudne, jasne włosy, ale bardziej chyba ze względu na jasne i czyste serce i pogodne usposobienie.

Marysieńka jest - najprawdopodobniej - wytworem wyobraźni. I czasem smutno się robi człowiekowi, gdy pomyśli, że nie ma takich dzieci na swiecie. Jaki swiat byłby piękny, gdyby istniały takie duszyczki.....

A jednak istnieją. I były zawsze. Mam więc nadzieję, że zawsze też będą.

Cudowne dni wakacji, urlopu, który mogę poświęcić najbliższym i sobie, spędziłam w pięknym otoczeniu przyrody, ciszy i Świętej Tereski od Dzieciątka Jezus.
Nie pamiętam już, dlaczego wzięłam do ręki tę lekturę. Może powodowała mną ciekawość, jak to się stało, że tak młoda dziewczyna została swiętą, a na dodatek najmłodszą wśród doktorów Koscioła Świętego. Może cos innego skierowało moją uwagę w tę stronę, może sam intrygujący tytuł "Dzieje duszy"....
W każdym razie cudowne chwile wolnego czasu, pięknej pogody, bliskości moich dzieci i męża wzbogacone zostały obecnością cudownego gościa, Świętej Teresy.

"Dzieje duszy" to książka niezwykła. Opisuje nam Święta Teresa swoje życie, od najmłodszych lat naznaczone cierpieniem: bardzo wcześnie straciła ukochaną mamę. Każda jej myśl, każda czynność opisana jest z perspektywy bożej, wzbogacona o medytacje, przemyślenia i rozważania dotyczące jedynej Prawdy i Miłosci.
Lektura tak niesamowita, że nie da się jej opisać, streścić, wystawić recenzji. Przynajmniej ja tego nie potrafię. Ale lektura wymagająca. Wymagająca skupienia i uwagi, ciszy, przede wszystkim ciszy. Tej ciszy, którą możemy i powinnismy mieć w duszy.

Polecam każdemu, kto w książce szuka czegos więcej niż przygód, romansów i wartkiej fabuły. Tutaj jest to wszystko, tylko opisane sto razy lepiej i ciekawiej.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Słoneczko, czyli moja nostalgia

Dzieci pojechały na ferie, ja siedzę w towarzystwie kota. Próbowałam oglądać "Amelię", ale w połowie filmu porzuciłam ten zamiar. Coś mnie w nim zawsze uwierało. Słodka, zwiewna, delikatna historia została podszyta wulgarnymi treściami, nadając całej historii smak gorzki i powodujący niestrawność. Trochę szkoda, bo sam pomysł "Amelii" wydawał się miły i nietuzinkowy.
Wydawał się.

Historia Marysieńki Orwiczównej, która osierocona przyjeżdża do smutnego, nędznego, zapuszczonego domu jest właśnie taką "Amelią", tylko doskonałą. Tuż przed wyjazdem dzieci skończyłam czytać im tę opowieść. To książka mojego dzieciństwa, spędziłam nad nią niezliczone godziny, bo tak już miałam, że książkę, która mnie urzekła czytałam ciąglę, od nowa i od nowa.

W wielkim domu, który dni swojej świetności przechodził wiele lat wcześniej, żyje rodzina: matka, która całe dnie spędza w łóżku, najprawdopodobniej powalona depresją i wynikającymi z niej skutkami fizycznymi, trojka dzieci: dwoje nastolatków, Janek i Hanka i ich ośmioletnia siostra, Basia. Dzieciaki są zaniedbane, ale przyzwyczajone do zbytków, których już nie ma. Wychowane najprawdopodobniej w rodzinie szlacheckiej, ziemiańskiej - rzecz dzieje się w międzywojniu - po śmierci ojca, jedynego żywiciela rodziny, nadal prowadziły tryb życia jak dzieci bogatej rodziny ziemiańskiej. A sytuacja zmieniała się szybko i dramatycznie. Matka przestała zajmować się nimi i domem, nie zdolna do niczego z rozpaczy i bezsilności, służba pouciekała, za wyjątkiem starej Marty, która wzięła na siebie obowiązki gospodyni domu. Bieda zaczęła wyzierać z każdego kąta, dom niszczał i podupadał, dzieci zaczęły przyzwyczajać się do głodu i jedzenia jedynie gotowanych ziemniaków na śniadanie, obiad i kolację. Nie nauczone nigdy pracy, dbania o siebie i swoje otoczenia, a także odpowiedzialności, dzieci żyły jak dzikusy, zaniedbując szkołę, łobuzując i nie przejmując się niczym.
Na to wszystko przyjechała Marysieńka, 11 letnia sierotka, której ojciec zginął - najprawdopodobniej na wojnie, tak jak mąż dzieci z ponurego domu. Matka dziewczynki po długiej chorobie umiera, pozostawiając na świecie samotną córeczkę, ale samodzielną, pracowitą i o niebiańskim wprost sercu.
Pani Dębska, matka Hanki, Janka i Basi decyduje się przygarnąć sierotę, ze względu na przyjaźń jaka łączyła ją ze zmarłą.
Marysieńka rozpoczyna nowe życie w ponurym, brudnym i zaniedbanym domu. Swą słodyczą i dobrocią zjednuje sobie mieszkańców domostwa, a także małego miasteczka. Dom i domownicy zmieniają się pod wpływem jej starań i ciężkiej pracy, za wyjątkiem Hanki, która nienawidzi dziewczynki i którą ta nienawiść doprowadzi aż do zbrodni.

Na szczęście wszystko kończy się dobrze, a moje dzieci głośno oddychały z ulgą po niektórych rozdziałach książeczki.

Ckliwa historyjka, tak straszliwie niedzisiejsza. Nawet język, w jakim pisze autorka, Maria Buyno - Arctowa jest przestarzały, charakterystyczny dla wczesnych lat 20 -tych ubiegłego wieku.
A jednak jest to historia pełna uroku, pełna emocji i wciągająca - przynajmniej dla moich dzieci.

Dziś już nikt nie pisze takich książek, Marysieńka uznana zostałaby przez opinię publiczną za głuptasa i naiwniaczkę. Mimo to książeczka warta uwagi, przenosi nas w dawne i zapomniane już czasy, ma klimat i urok, jakiego próżno szukać we współczesnej literaturze dla dzieci i młodzieży. Autorka, jak zawsze (znam jej inne książki) poucza dosyć wyraźnie czytelnika o tym co jest dobre, a co złe, stawia za wzór harcerza i mówi bez ogródek, że tak prawy i odważny chłopak jak jeden z bohaterów książki, powinien być każdy Polak.
Czy dziś znajdziemy gdzieś takie stwierdzenia? Takie pouczenia?
Jestem zwolenniczką nazywania rzeczy po imieniu, czasem nawet lubię taka toporną wykładnię i pouczenia. W życiu bowiem, w codzienności mam tyle różnych niuansów, że doprawdy, dobrze czasem odpocząć od niedopowiedzeń, od metafor i domyślania się znaczeń.

Polecam każdemu, nie tylko dzieciom.

Maria Buyno - Arctowa, "Słoneczko"




wtorek, 6 stycznia 2015

Za dużo wolnego?

Wiele lat temu koleżanka powiedziała mi, że czuje jakby nie miała rodziny. Jeździ na weekendy do domu, je z rodzicami i rodzeństwem obiad, a gdy wraca do akademika, mama pakuje jej do plecaka słoiki z przysmakami. Czasem nawet dzwonią do siebie w ciągu tygodnia.
Skąd więc to uczucie, dziwię się. Na to ona opowiedziała mi, jak któregos dnia, kiedy w domu rodzinnym byli akurat wszyscy, wyłączono prąd. Przerwy w dostawach były pod koniec lat dziewięćdziesiątych dosyć rzadkie, tak więc domownicy nie byli przygotowani na taką ewentualnosć i okazało się, że mają tylko jedną swieczkę. Zgromadzili się więc wokół niej i.....ogarnęła ich trwoga. Okazało się, że nie mają ze sobą o czym rozmawiać. Milczenie w takich sytuacjach bywa nader kłopotliwe i tam, wtedy w tej rodzinie stało się wręcz udręką. Zostali zmuszeni wbrew swojej woli do spędzenia ze sobą czasu. No po prostu koszmar.
I wtedy ta moja koleżanka uznała, że jej rodzina to fikcja. Oczywiscie taką konstatację można złożyć na karb jej młodego wieku i egzaltację z tego wynikającą, ale czy tylko więzy krwi decydują o tym, że jestesmy rodziną? To pytanie jest oczywiscie retoryczne, bo wiadomo, że rodzinnie można poczuć się nawet wsród osób, które widzi się pierwszy raz.
Przez całe dwa i pół tygodnia widziałam i słyszałam w wielu miejscach utyskiwanie na takie niesamowite ilosci wolnego czasu. No co tu, kurcze robić, kiedy nie każą nam isć do roboty? Po prostu dramat wolnego wyboru. Pani Bogna Janke stwierdziła nawet, że polska nauka poniesie niepowetowane straty, bo dzieci albo się rozleniwią, albo zestresują zanadto.
Nie chcę tu obrażać tej zacnej niewiasty, ale myslę, że poziom szkoły ma niewiele wspólnego z iloscią dni wolnych w ciągu roku i tylko dlatego, że miłosierdzie w stosunku do bliźniego nie pozwala mi pastwić się nad tą kobietą, nie napiszę nic więcej.
Kiedy zaczęłam pracę zawodową, moim największym stresem był czas, jaki mogłam poswiecić jednemu wówczas dziecku. Nie uczestniczyłam w ani jednej tzw imprezie firmowej, bo po zakończeniu pracy gnałam jak oszalała do domu, gdzie czekał na mnie stęskniony synek. Ten brak mojej obecnosci w jego życiu był moim koszmarem, chociaż zawsze lubiłam moją pracę. Każdy dzień wolny stawał się dla nas prawdziwym błogosławieństwem i wykorzystywalismy go najlepiej jak się dało. Co nie oznacza, że robilismy Bóg wie jakie rzeczy, po prostu bylismy ze sobą, i cieszylismy się swiją obecnoscią, brakiem pospiechu i brakiem innych, obcych nam ludzi. Kilka lat temu porzuciłam zupełnie pracę etatową. Siedziałam  w biurze po 8 godzin dziennie, w towarzystwie osoby, która bezustannie pieprzyła takie farmazony, że było żal słuchać, a przy tym była ta osoba znienawidzona przez pozostałych pracowników dokumentnie, w tym przeze mnie. W domu czekała na mnie malutka córeczka i syn, którzy byli dla mnie najważniejsi na swiecie. A mogłam im poswięcić tylko malutki wycinek mojego dnia, bo resztę poswięcałam tej własnie okropnej osobie. I zadałam sobie sprawę, że tylko skończony dureń może godzić się na cos takiego. Że dlaczego mam tęsknić za dziećmi i czas, który mogłabym być z nimi spędzać z jakims społecznym nieporozumieniem. Uswiadomiłam sobie, że taki układ jest wbrew naturze, wbrew rozsądkowi i wbrew wszystkiemu, co dla mnie ważne. Rzucenie papierów nie było sprawą łatwą, gdy papiery gwarantują stabilną pracę i jakies tam pieniądze. Ale nic poza tym. Zdobyłam się na odwagę i zrobiłam to i po latach mogę potwierdzić, że była to jedna z najlepszych decyzji, jakie podjęłam w życiu....
 
Cieszę się, że moje dzieci nie mają pojęcia o tym, że galerie handlowe są otwarte w niedziele. W ogóle nie lubią bywać w takich miejscach. Cieszę się, że aktywnie uprawiają różne sporty, mają czas na czytanie książek, na filmy, na zabawę. A ja mam czas, żeby na nie popatrzeć, żeby się z nimi powygłupiać rano i zjesć sniadanie w piżamie. Wreszcie miałam czas, żeby posiedzieć codziennie z córeczką, która własnie uczy się czytać,  nad elementarzem i nadrobić wszelkie zaległosci. Cieszę się, że na chwile swiat o mnie zapomniał i nie mąci mojej radosci fakt, że jutro to wszystko skończy się z samego rana. Ja odpoczęłam, naładowałam baterie i czuję, że jestem w stanie podołać wszelkim obowiązkom.
Życzę każdemu chwil spedzonych w gronie rodziny. Cieszcie się każdym wolnym dniem od pracy. Niech nikogo nie przeraża perspektywa spędzania czasu z najbliższymi, albo z samym sobą. Wyłączcie kiedys swiatła w domu i posiedźcie przy swieczce. Niech to będzie sprawdzian waszych relacji. I niech on wypadnie dla każdego pozytywnie.