czwartek, 27 lutego 2014

Homer warszawskiej ulicy

Obok twórczości Stefana Wiecheckiego - Wiecha nie można przejść obojętnie. Jest to coś tak unikalnego, wyjątkowego, jak nic innego w świecie literatury. Dość powiedzieć, że gwara warszawska nazywana jest wiechem, oczywiście od nazwiska jej propagatora, miłośnika i kronikarza Stefana Wiecheckiego. Piszę 'kronikarza', choć Wiech oczywiście nie był nim sensu stricte. Ale przecież jego felietony to historie autentyczne z życia mieszkańców Warszawy, ponieważ Wiech przez lata był sprawozdawcą sądowym dla Kuriera Czerwonego w Warszawie, a opisywane przez niego sprawozdania pochodziły głównie ze śródmiejskich sądów grodzkich.

To, co mnie najbardziej urzeka w jego felietonach to oczywiście styl, który potwierdza prawdę, że proste rozwiązania są zazwyczaj genialne. Ujęcie sprawy w taki sposób, że czytelnikowi z jednej strony wydaje się to oczywiste, ale ma dojmującą świadomość, że sam nigdy by tak nie umiał niczego opisać, choćby nie wiem jak się starał. Genialny zmysł obserwacji, poczucie humoru, wyczucie sedna sprawy, ironia, ale zupełnie pozbawiona jadu, to wszystko sprawia, że bohaterów felietonów Wiecha traktujemy jak sąsiadów, miłych, czasem szalonych, czasem głupkowatych, ale nigdy nie odczuwamy w stosunku do nich pogardy czy wyższości. Bo w każdym z tych ludzi, którzy lądują z różnych przyczyn przed sądem grodzkim widzimy - chcąc nie chcąc - fragment samych siebie.

Tu jeden z moich ulubionych felietoników przedwojennych pt. "Zezowaty baranek" ze zbiorku pt. "Bitwa w tramwaju"

Pan Antoni Nóżka jest przedsiębiorcą okolicznościowym. (...) W tym roku również ustawił w cieniu pierwszej hali targowej efektowne stanowisko, zapełnione po brzegi biało malowanymi barankami. Nie wiadomo, czy zbytnio się pośpieszył, czy też kryzys wszechświatowy wywołał zastój w handlu przedświątecznym, dość, że przez pierwsze dni pan Antoni nie sprzedał ani jednej sztuki.
Nic zatem dziwnego, że przedsiębiorca był w fatalnym humorze. Na taki właśnie nastrój trafiła pierwsza klientka, pani Helena Kopycińska, która obejrzawszy całą kolekcję, rzekła sceptycznie:
- Żeby te baranki mieli być ładne, to nie można powiedzieć.
- Dlaczego, pani szanowna? Co jem brakuje? Gips w prima gatonku, lakierem obciągnięci jak się należy, rogi złote, na podstawce bukszpan i trawka, co ma być jeszcze więcej?
- Owszem, nie powiem, robota starowna, ale mordy mają jakieś takie niekonieczne.
- Co pod jakim względem?
- Każdy jest inszy.
- Baranek nie kajzerka, żeby mieli być wszystkie jednakowe.
- No faktycznie, ale oni są jakieś dziwne. Ten na przykład ma zyza w lewym oku, a ten w prawem. Ten znowuż podobny jest więcej na kozę, a tamtej z lewej, to czysty Żyd.
- Zwracam pani uwagie, że baranek artykuł religijny i nie masz go pani prawa równiać ze starozakonną narodowością. Po drugie, żebym ja pani szanownej nie powiedział, jak pani wyglądasz!
- No powiedz pan!
- Chcesz pani?
- Chcę!
- No to jak stara cholera, dla której szkoda artystycznego wyrobu. Baranek u niej mam zyza! A sama cholera dziobata jak durszlak, gdzie wyjątkowo dzioba nie posiada, trzy piegi siedzą i czwartem poganiają. No już, zjeżdżaj owieczko, bo tak cie tem zyzowatym barankiem w ucho dmuchnę, że piegi pogubisz!

Pani Kopycińska nie czekała na wykonanie groźby, chwyciła swój pełen prowiantów kosz i wyrżnęła nim pana Nóżkę w głowę.
Z kosza wypadła ćwiartka cielęciny i potoczyła się między baranki, szerząc w stadzie prawdziwe spustoszenie. Na ten widok serce w panu Nóżce zamarło. Energicznym ruchem oderwał nogę od swego straganu i począł się znęcać w sposób wyrafinowany nad grymaśną klientką.
Oczywiście nadbiegł policjant, rozbroił powaśnionych i sporządził protokół i sprawa w amerykańskim tempie znalazła się przed sądem starościńskim.(...)"


No i jak? Dla mnie bomba.
Chcę jednak zaznaczyć, że piszę tu wyłącznie o felietonach przedwojennych i powojennych, natomiast nie czytałam jeszcze powieści Wiecheckiego ani jego autorskiej historii Polski pt. "„Helena w stroju niedbałem, czyli królewskie opowieści pana Piecyka”. To wszystko na razie przede mną.
Cieszę się, że wydawnictwo Etiuda wznawia wydania książek Wiecha. We Wrocławiu do kupienia również w taniej księgarni.
Ja najchętniej zaczytuję się w felietonach. ponieważ mają one luźną konstrukcję, nie trzeba czytać po kolei, każdy opisuje inny przypadek, który znajdował swój finał przed sądem. Więc czytam w przerwach na inne obowiązki, czytam, gdy nie mam ochoty czytać nic innego, czytam, gdy mam tylko chwilkę czasu.
Czytam, czytam i czytać będę Wiecha, co też każdemu polecam.

Dla tych, którzy mają inne wyzwania czytelnicze, ale również chcieliby poznać Wiecha (jeśli jeszcze go nie znają) polecam zbiór  "Wiech na 102", obecnie dostępne chyba tylko przez allegro, albo w jakimś antykwariacie.



"Potem to ślicznie Wiech uwieczniał,
z daleka więc do pana Wiecha
pełen wdzięczności się uśmiecham...
I cóż pan teraz uskutecznia?"


Julian Tuwim, autor określenia "Wiech - Homer warszawskiej ulicy"

środa, 26 lutego 2014

Kolejka

Jak powiedziałam, tak robię. To już trzeci wpis z dzisiejszą datą. Ale jak planować, to na całego. Poukładałam dziś książki w kolejkach: "do opisania na blogu" i  "do przeczytania". Chciałabym także w najbliższym czasie opisać swoje dwie serie czytelniczo wydawnicze.
Logicznie jest chyba zacząć od książek, które przeczytałam.

Czegóż tu nie mamy! No dobra, nie jest tego dużo, ale na szczęście to nie są wszystkie książki, którym chciałabym poświęcić swój czas, prócz tego, który poświęciłam na czytanie. Poświęciłam? To nie jest dobre słowo. Poświęcam wszystko inne, biorąc książkę do ręki.
Zdjęcie jest kiepskiej jakości, ale można chyba zauważyć, że ostatnio królował u mnie Jean Raspail. Przeczytałam po kolei: "Siedmiu jeźdźców", "Pierścień rybaka", "Sire" i "Obóz świętych". Tej ostatniej nie ma na zdjęciu, bo aktualnie czyta ją kto inny. Tak sobie myślę, że Raspailowi i jego książkom poświęcę (hmmm, znowu to słowo, ale tu chyba bardziej pasuje) osobny wpis. Zasługuje na to, on i jego powieści.
Brakuje w tym zestawieniu "Dzieciństwa Jezusa" Coetze (nie mogę znaleźć, nie wiem, czy ktoś sobie nie pożyczył), a do niej chce jeszcze wrócić i podumać nad nią. Bardzo mi się podobała, zrobiła na mnie duże wrażenie, tak, jak poprzednio przeczytana przeze mnie książka noblisty "Hańba", i tak trwałam sobie w zachwycie, na co nagle wtargnął mój mąż i powiedział, że książka jest okropna, on się dusi i męczy jak on czyta i ogólnie ma dosyć współczesnych Kafków. Postanowiłam moje wrażenia zweryfikować.

Nie ma też dwutomowej pozycji, którą raczyłam się ubiegłego upalnego lata i która stała się początkiem mojej miłości do pewnego wspaniałego mężczyzny, który wprawdzie nie żyje już od kilku wieków, ale nie daje o sobie zapomnieć dzięki swojej sztuce. To "Udręka i ekstaza" Irvina Stone'a, a mężczyzną jest oczywiście Michał Anioł Buonarotti.

Położyłam na stosiku, nieśmiało, ale jednak, "Dzienniki" Raisy Maritain. Nie wiem, czy będę umiała napisać coś o tej pozycji, może odważę się spróbować.

Maria Woś i dwa tomy felietonów radiowych. Kocham te książki, znam ich autorkę, cudną, niesamowitą starszą panią.

Dirk Brauns i "Cafe Auschwitz".....czyli seria wydarzeń w moim życiu pod tytułem: miało być wspaniale a wyszło jak zwykle. Rozczarowanie, ta książka, niemniej jednak uważam, że zasługuje na osobny wpis u mnie.

Chesterton to moja miłość kolejna, zupełnie nie pamiętam jak doszło do tego zbliżenia między mną a jego twórczością, fakt, że momentalnie stałam się - jak to mówią - jego wyznawczynią, momentami bezkrytyczną. Położyłam na stosiku tylko "Obronę świata" ale przeczytałam znacznie więcej i tak myślę, że Chesterton będzie zajmował poczesne miejsce na tym blogu. Nie mogę pojąć, dlaczego tam mało osób go zna i ogólnie jest on niepopularny. A przecież to geniusz. Mogę o nim powiedzieć: prawdziwy hipster:)

"Zła matka" jest jedyną książką w zestawieniu, która nie należy do mnie, pożyczyła mi ją koleżanka. Zupełnie nie pasuje do reszty, ale ciągle napotykam na jej wzrok, jak rozglądam się po regale. Poświęcę jej wpis, ale nie będzie to recenzja, coś bardziej w stylu quazi polemiki.

To chyba na razie tyle, ambitnie chyba, dreszcz mi po plecach przebiegł na samą myśl o tym wyzwaniu. Będzie dobrze.



W domu przy ulicy Aribau



Znajomy przysłał mi tę książkę, mówiąc, że z pewnością mi się spodoba. Przeczytałam ją dosyć szybko i było to już dawno, kilka albo kilkanaście miesięcy temu, a ja wciąż wracam myślami do tej powieści. Sama nie wiem dlaczego.
Książka podobała mi się, owszem, chociaż nie jestem pewna, czy określenie "podobała się" do niej pasuje. "Złuda" to pierwsza powieść Carmen Laforet i jak nas informuje redakcja wydania, nosi ona cechy powieści autobiograficznej. Jest to powieść - pamiętnik, pisany prostym, ale sugestywnym językiem, bez silenia się na soczyste metafory i rozwlekłe opisy. Osiemnastoletnia Andrea przyjeżdża do Barcelony, by studiować. Przyjeżdża z małej wsi, jej majątek to wielka waliza wypełniona książkami. Ma zamieszkać u rodziny, której jeszcze nie zna, to znaczy poznała kilka osób kiedyś, we wczesnym dzieciństwie, ale pamięta te twarze przez mgłę. Na dworcu w Barcelonie nikt na nią nie czeka, Andrea samotnie przemierza nocne miasto i staje w progu mieszkania swoich bliskich.

Rodzina jej prawie nie pamięta, babcia myli ją z kimś innym, ale przyjmują ją milcząco, tak jak nakazuje obyczaj, by pomagać członkom rodziny, nawet jeśli ich się widzi pierwszy raz w życiu. Andrea poznaje co to koszmar biedy, głodu, brudu i rodzinnych patologii. Przytoczę jeden fragment, który już na samym początku zmroził mnie tak, że aż jęknęłam i pomyślałam "o mój Boże, biedna dziewczyna, ona nie da rady"
"Pomyślałam, że nikt tu chyba nigdy nie używa łazienki. W poplamionym lustrze nad umywalnią - och te ciemne, zielonawe światła w całym domu - odbijał się niski sufit zasnuty pajęczynami i moje własne  ciało wśród strumieni wody (...)łazienka przypominała grotę czarownic. Okopcone ściany zachowały ślady kościstych rąk, krzyków rozpaczy. Wszędzie poodpadany tynk, dziury (...) nad lustrem umieszczono makabryczną "martwą naturę": żółte ryby i cebule na czarnym tle"

Akcja powieści rozgrywa się tuż po wojnie domowej w Hiszpanii. Świat rodziny skupiony w mieszkaniu przy ulicy Aribau to obraz okaleczonego i umęczonego wojną społeczeństwa, które traci swoje człowieczeństwo we wszechobecnej nędzy, brudzie i podłości. Andrea mieszka w tych okropnych warunkach przez rok, często jest świadkiem karczemnych rodzinnych awantur, które kończą się najczęściej rękoczynami. Nie dojada, chodzi ubrana w łachmany, ale zachowuje się inaczej niż to jej najbliższe otoczenie. Przebywa z nimi, ale tak naprawdę jest daleko, ma swój bezpieczny i piękny świat, który pozwala jej przeżyć i zachować godność w tych okropnych warunkach. Poznaje przyjaciół, a właściwie zdobywa ukochaną przyjaciółkę, która pomaga jej wydostać się z tego okropnego świata. Opuszcza dom przy ulicy Aribau i swoją rodzinę bez najmniejszego żalu i sentymentu - takie przynajmniej są jej pierwsze wrażenia.

Opowieść, miejscami ponura i przytłaczająca jest w jakimś sensie optymistyczna. Pozwala uwierzyć, że nawet w skrajnych warunkach można i trzeba pozostać wiernym swoim ideałom, można zachować swoją tożsamość nawet obcując z ludźmi tak pokaleczonymi jak Juan, Gloria czy Roman. Pisałam wcześniej, że zdarza mi się wracać myślami do tej książki. Tak, ponieważ ona głęboko wciska się w podświadomość. To jest powieść właśnie taka, którą lubię, zostawia po sobie jakiś niepokój, jakiś niedosyt, jakąś melancholię. No i język. Jak na debiut pisarski, autorka posługuje się dojrzałym językiem, czyta się książkę bez przemęczenia formą, wręcz przeciwnie. W dusznych opisach rodziny albo mieszkania przy Aribau język jest powiewem świeżości i czasem dzięki niemu udawało mi się przebrnąć przez niektóre straszne opisy scen, do których dochodziło w obecności Andrei.

Zdecydowanie polecam, ale nie wiem, czy jest to pozycja łatwo dostępna. Mój egzemplarz to wydanie ISKRY z 1962 roku.



Idzie nowe...?

Nie wiem, czy wiosna czy jest jakiś inny powód, ale chciałabym - po raz kolejny - tchnąć trochę życia w tego bloga. Marzy mi się kącik dzieciowo - książkowo - podróżniczo - rękodzielniczy. Przynajmniej na razie. Docelowo chciałabym jeszcze pisać o pracy, ale to oczywiście pod warunkiem, że czas i siły pozwolą. W każdym razie jeśli chodzi o książki, poczyniłam postępy, malusie, ale zawsze coś, czyli od ubiegłego roku robię listy książek: "do przeczytania", czyli te, które czuję i muszę z jakichś powodów przeczytać. "Teraz czytam" oraz "Przeczytane". I przede mną najtrudniejsze zadanie, czyli napisać swoje recenzje kilku przeczytanych, tak, żeby było coś do wrzucenia na bloga.
Dzieci u babci na feriach, ja wczoraj pracowałam bez wytchnienia 11 godzin i udało mi się dwie bardzo ważne sprawy załatwić, tak więc dziś postanowiłam ze dwie godzinki poświęcić sobie i pobuszować tutaj. Nadrobić zaległości, napisać dwie recenzje....hmmm, ambitnie. Do zobaczenia wieczorem, będziemy robić podsumowania.