Trwa właśnie tydzień biblijny,
a jutro kulminacja obchodów 1050 rocznicy chrztu Polski. Pomyślałam sobie, że
jest to dobry moment na napisanie kilku słów o książce, która zrobiła na mnie
duże wrażenie, jest mi bliska i polecam ją każdemu.
Kilka
lat temu miałam taki ambitny pomysł opisania na blogu swoich przygód z czasów,
gdy jeździłam autostopem po Europie, nie miałam komórki, pieniędzy, zmartwień
ani stresów. Byłam chyba najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, co nie znaczy,
że teraz nim nie jestem. Jestem, ale wówczas szczęście moje to była beztroska i
totalny brak zamartwiania się, a nawet zastanawiania się nad przyszłością. Nie
opisałam tego i już chyba tego nie zrobię, bo nie ma po co. Lepiej zrobił to
ktoś inny. Ograniczę się teraz jedynie do jednego wspomnienia.
To
wszystko działo się już 16 lat temu, gdy studiowałam i z przyjaciółmi uznaliśmy
w pewnym momencie, że perspektywa akademika nam już nie wystarcza, trzeba
rozejrzeć się po szerokim świecie. Był to czas, kiedy usilnie próbowano robić z
nas marksistów, ateistą i wierzącym każdy z nas był równocześnie w zależności
od nastroju chwili, każdy z nas uważał się za alfę i omegę, tak ogólnie. A gdy
wylądowaliśmy w jakimś małym miasteczku na południu Europy, bez znajomości
języka tubylców, z marnym groszem w kieszeni, kiszonym na później, by
wystarczyło jak najdłużej, pierwsze swoje kroki kierowaliśmy do najbliższego
kościoła katolickiego. Czemu? Nasze myślenie szło tym torem: jesteśmy Polakami,
a więc wszyscy wiedzą, że katolikami, logiczne więc, że pomogą swoim.
I tak
było. Zawsze spotykała nas pomoc, życzliwość. Na setki przypadków, kiedy mniej
lub bardziej potrzebowaliśmy wsparcia i pomocy, nie wydarzyło się nigdy
nic złego, nikt nas nie próbował skrzywdzić, albo co tam jeszcze. A wręcz
przeciwnie.
Podam
przykład, jeden, a mam ich cały wielki worek. Siedzimy sobie na krawężniku, pod
sklepem w miejscowości Casino, jemy późne śniadanie złożone z bułki i jogurtu.
Jest tak gorąco, że nie mamy siły zastanawiać się, jak dostaniemy się na
Monte, malujące się przed naszymi oczami. Nie chce nam się nawet rozmawiać,
jeszcześmy się dobrze nie obudzili. I podjeżdża na starym skuterku jakiś pan,
woła do nas coś w stylu: "Polaki, Polaki, Monte Casino, andjamo..."
Z
początku myślimy "wariat", ale grzecznie staramy się odpowiedzieć, że
tak, jesteśmy Polakami, chcemy dostać sie na Monte Casino. Wtedy znowu on coś
odpowiada i odjeżdża, wzruszamy ramionami, a za kilka minut ten człowiek jest
znowu obok nas, ale siedzi tym razem w rozklekotanym, starym fiaciku i zaprasza
nas do środka.
Pojechaliśmy
z nim i dzięki temu dostaliśmy się na wzgórze, zwiedziliśmy cmentarz polskich
żołnierzy, klasztor, zjedliśmy obiad (ufundowany przez naszego nowego
znajomego). A wieczorem wylądowaliśmy na campingu (co było wyjątkowe, bo
campingi były dla nas za drogie). Ale nasz przyjaciel zapłacił za ten nocleg,
przyszedł jeszcze życzyć nam spokojnej nocy i wrócił do swoich spraw. Noc była
całkowicie niespokojna, spędziliśmy ją w dużej części w innej miejscowości,
której nazwy nie pamiętam, na plaży z bieluteńkim piaskiem, pijąc wino i
objadając się lodami. Ponieważ w namiocie obok na campingu w Casino mieszkał
siwy pan, który, gdy usłyszał język polski, wzruszył się, bo jak mówił,
pracował kiedyś jako inżynier w Tychach, uwielbia Polaków za ich otwartość i
katolickość. Więc postanowił umilić nam pobyt i zaproponował tournee po
okolicy z atrakcjami.
Jak
pisałam wcześniej, to jeden z całego mnóstwa przykładów bezinteresownej czyjejś
życzliwości i zainteresowania. Spotkaliśmy na swojej drodze autostopowicza tylu
różnych ludzi, którzy po prostu byli ludźmi i nas potraktowali też jak ludzi.
Nic więcej.
Po
latach znajduję w księgarni książkę pt. "Dotknij Boga". Nazwisko
autora widzę po raz pierwszy. Patryk Świątkowski prowadzi bloga "Paragon z
podróży", część swoich przygód wydał
drukiem.
Te
przygody są o tyle ciekawe i inne niż większość tego typu opowieści,
ponieważ Patryk wyrusza w podróż autostopem bez złamanego grosza w sensie
dosłownym, bez karty kredytowej. Staje na drodze i czeka, co przyniesie los.
Ale celem jego podróży są zgromadzenia duchowne, zakonne, te najuboższe, które
żyją z tego, co dostaną z łaski Pana, pracują w cichości, wykonując często
pracę, której nikt inny się nie podejmie, wolny czas spędzają na modlitwie i
adoracji. I nigdy nie usłyszysz o nich w mediach. Może nawet nie chciał byś
usłyszeć. Patryk zatrzymuje się w różnych takich wspólnotach, pracuje z
nimi, modli się i z każdym dniem doświadcza coraz większej łaski.
Książka
nosi podtytuł "W poszukiwaniu ludzi, którym pozostało tylko
szczęście". Autor dzięki tym spotkanym ludziom naprawdę dotyka Boga.
Ponieważ człowiek został przecież stworzony na Jego obraz i
podobieństwo, i najłatwiej zobaczyć i dotknąć Go tam, gdzie nie jet przysypany
zgiełkiem, blichtrem, przepychem.
Książka
Patryka Świątka jest wyjątkowa. Ale nie wyjątkowa, bo napisana z jakąś
literacką swadą czy brawurą. Ale dlatego, że pozwala przypomnieć sobie rzeczy
oczywiste, o których nie wiemy lub nie chcemy pamiętać. Bo świat i szum wokół
nas chce nam wmówić coś zupełnie odwrotnego, że człowiek jest z natury zły i
słaby, zorientowany jedynie na swoje egoistyczne potrzeby, realizowane za
wszelką cenę. To faktycznie jest prawda, gdy zamykamy się w domu i włączymy
telewizor czy inny Internet. Ale przestaje być prawdą, staje się oszustwem,
szkodliwym i tragicznym, jak każde kłamstwo, w chwili, gdy zdobywamy się na
odwagę życia dla ludzi i wśród ludzi.
Tej
odwagi życzę wszystkim z okazji rocznicy. I nie tylko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz