środa, 13 kwietnia 2016

Dotknij Boga, nie bój się ludzi

Trwa właśnie tydzień biblijny, a jutro kulminacja obchodów 1050 rocznicy chrztu Polski. Pomyślałam sobie, że jest to dobry moment na napisanie kilku słów o książce, która zrobiła na mnie duże wrażenie, jest mi bliska i polecam ją każdemu.

Kilka lat temu miałam taki ambitny pomysł opisania na blogu swoich przygód z czasów, gdy jeździłam autostopem po Europie, nie miałam komórki, pieniędzy, zmartwień ani stresów. Byłam chyba najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, co nie znaczy, że teraz nim nie jestem. Jestem, ale wówczas szczęście moje to była beztroska i totalny brak zamartwiania się, a nawet zastanawiania się nad przyszłością. Nie opisałam tego i już chyba tego nie zrobię, bo nie ma po co. Lepiej zrobił to ktoś inny. Ograniczę się teraz jedynie do jednego wspomnienia.

To wszystko działo się już 16 lat temu, gdy studiowałam i z przyjaciółmi uznaliśmy w pewnym momencie, że perspektywa akademika nam już nie wystarcza, trzeba rozejrzeć się po szerokim świecie. Był to czas, kiedy usilnie próbowano robić z nas marksistów, ateistą i wierzącym każdy z nas był równocześnie w zależności od nastroju chwili, każdy z nas uważał się za alfę i omegę, tak ogólnie. A gdy wylądowaliśmy w jakimś małym miasteczku na południu Europy, bez znajomości języka tubylców, z marnym groszem w kieszeni, kiszonym na później, by wystarczyło jak najdłużej, pierwsze swoje kroki kierowaliśmy do najbliższego kościoła katolickiego. Czemu? Nasze myślenie szło tym torem: jesteśmy Polakami, a więc wszyscy wiedzą, że katolikami, logiczne więc, że pomogą swoim. 
I tak było. Zawsze spotykała nas pomoc, życzliwość. Na setki przypadków, kiedy mniej lub bardziej potrzebowaliśmy wsparcia i pomocy, nie wydarzyło się nigdy nic złego, nikt nas nie próbował skrzywdzić, albo co tam jeszcze. A wręcz przeciwnie.

Podam przykład, jeden, a mam ich cały wielki worek. Siedzimy sobie na krawężniku, pod sklepem w miejscowości Casino, jemy późne śniadanie złożone z bułki i jogurtu. Jest tak gorąco, że nie mamy siły zastanawiać się, jak dostaniemy się na Monte, malujące się przed naszymi oczami. Nie chce nam się nawet rozmawiać, jeszcześmy się dobrze nie obudzili. I podjeżdża na starym skuterku jakiś pan, woła do nas coś w stylu: "Polaki, Polaki, Monte Casino, andjamo..."
Z początku myślimy "wariat", ale grzecznie staramy się odpowiedzieć, że tak, jesteśmy Polakami, chcemy dostać sie na Monte Casino. Wtedy znowu on coś odpowiada i odjeżdża, wzruszamy ramionami, a za kilka minut ten człowiek jest znowu obok nas, ale siedzi tym razem w rozklekotanym, starym fiaciku i zaprasza nas do środka.
Pojechaliśmy z nim i dzięki temu dostaliśmy się na wzgórze, zwiedziliśmy cmentarz polskich żołnierzy, klasztor, zjedliśmy obiad (ufundowany przez naszego nowego znajomego). A wieczorem wylądowaliśmy na campingu (co było wyjątkowe, bo campingi były dla nas za drogie). Ale nasz przyjaciel zapłacił za ten nocleg, przyszedł jeszcze życzyć nam spokojnej nocy i wrócił do swoich spraw. Noc była całkowicie niespokojna, spędziliśmy ją w dużej części w innej miejscowości, której nazwy nie pamiętam, na plaży z bieluteńkim piaskiem, pijąc wino i objadając się lodami. Ponieważ w namiocie obok na campingu w Casino mieszkał siwy pan, który, gdy usłyszał język polski, wzruszył się, bo jak mówił, pracował kiedyś jako inżynier w Tychach, uwielbia Polaków za ich otwartość i katolickość. Więc postanowił umilić nam pobyt i zaproponował tournee po okolicy z atrakcjami.

Jak pisałam wcześniej, to jeden z całego mnóstwa przykładów bezinteresownej czyjejś życzliwości i zainteresowania. Spotkaliśmy na swojej drodze autostopowicza tylu różnych ludzi, którzy po prostu byli ludźmi i nas potraktowali też jak ludzi. Nic więcej.


Po latach znajduję w księgarni książkę pt. "Dotknij Boga". Nazwisko autora widzę po raz pierwszy. Patryk Świątkowski prowadzi bloga "Paragon z podróży", część swoich przygód  wydał drukiem.

Te przygody są o tyle ciekawe i inne niż większość tego typu opowieści, ponieważ Patryk wyrusza w podróż autostopem bez złamanego grosza w sensie dosłownym, bez karty kredytowej. Staje na drodze i czeka, co przyniesie los. Ale celem jego podróży są zgromadzenia duchowne, zakonne, te najuboższe, które żyją z tego, co dostaną z łaski Pana, pracują w cichości, wykonując często pracę, której nikt inny się nie podejmie, wolny czas spędzają na modlitwie i adoracji. I nigdy nie usłyszysz o nich w mediach. Może nawet nie chciał byś usłyszeć. Patryk zatrzymuje się w różnych takich wspólnotach, pracuje z nimi, modli się i z każdym dniem doświadcza coraz większej łaski.

Książka nosi podtytuł "W poszukiwaniu ludzi, którym pozostało tylko szczęście". Autor dzięki tym spotkanym ludziom naprawdę dotyka Boga. Ponieważ człowiek został przecież stworzony na Jego  obraz i podobieństwo, i najłatwiej zobaczyć i dotknąć Go tam, gdzie nie jet przysypany zgiełkiem, blichtrem, przepychem. 

Książka Patryka Świątka jest wyjątkowa. Ale nie wyjątkowa, bo napisana z jakąś literacką swadą czy brawurą. Ale dlatego, że pozwala przypomnieć sobie rzeczy oczywiste, o których nie wiemy lub nie chcemy pamiętać. Bo świat i szum wokół nas chce nam wmówić coś zupełnie odwrotnego, że człowiek jest z natury zły i słaby, zorientowany jedynie na swoje egoistyczne potrzeby, realizowane za wszelką cenę. To faktycznie jest prawda, gdy zamykamy się w domu i włączymy telewizor czy inny Internet. Ale przestaje być prawdą, staje się oszustwem, szkodliwym i tragicznym, jak każde kłamstwo, w chwili, gdy zdobywamy się na odwagę życia dla ludzi i wśród ludzi.
Tej odwagi życzę wszystkim z okazji rocznicy. I nie tylko.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz