środa, 9 grudnia 2015

"Szofar zabrzmiał" czyli kolejna książka Francine Rivers

Od kilku miesięcy czytam z wielką pasją książki pani Rivers. Są to bardzo dobrze napisane czytadła, różniące się od innych czytadeł tym, że pisane z pozycji zaangażowanej, mocno wierzącej chrześcijanki -  protestantki, jaką jest autorka. Zaczęłam od "Ostatniego zjadacza grzechu" poprzez sagę "Znamię lwa", a ostatnio skończyłam "Szofara".
Jest to wciągająca opowieść o relacji między ojcem i synem, przerośniętych ambicjach, które doprowadzają do wypaczenia idei, a w rezultacie do osobistej katastrofy, która zawsze u Rivers jest początkiem nowego życia...

Młody pastor, pełniący funkcję pomocnika w jakimś wielkomiejskim, dobrze prosperującym zborze, przyjeżdża do małego kalifornijskiego miasteczka, z misją ratowania tamtejszej wspólnoty od całkowitej rozsypki. Pastor Paul jest synem innego pastora, znanego w całych Stanach, popularnego i wielbionego przez tłumy. Syn maniakalnie próbuje dorównać ojcu, zatraca się w swojej posłudze, która stopniowo przestaje być służbą Bogu, a przeradza się w realizację ambicji, zarabianie dużych pieniędzy i służenie zgoła czemuś innemu. Pastor  gubi po drodze sens swojej posługi, niszcząc miłość żony i syna....

Czytając tę powieść dowiedziałam się dużo  na temat funkcjonowania wspólnot i kościołów protestanckich, podejścia członków tych przeróżnych kościołów do wiary. Książka przybliża kulturę Amerykanów tak różną od naszej, ich sposoby realizacji poszukiwań duchowych. Utwierdziłam się w przekonaniu, że protestantyzm nie jest i nie będzie nigdy dla mnie, wydaje mi się czymś okropnym to ich mnożenie wspólnot, w zależności od tego, czy się lubią, czy zgadzają z sąsiadem z ławki kościelnej czy nie.
Ale jak to u Rivers, pojawiają się bohaterowie, którzy uczą pokory, cierpliwości i całkowitej, niezachwianej wiary w bożą Opatrzność. Co ciekawe, autorka poprzez swoich bohaterów ostro krytykowała uleganie trendom, modom i gustom parafian przez pastorów i zbory. Ciekawe dla mnie dlatego, że zawsze kojarzyłam kościoły protestanckie jako wspólnoty goniące za nowinkami mogącymi przyciągnąć więcej wiernych. Zawsze ceniłam kościół katolicki za to, że jest stały i ostrożny we wszystkich zmianach. Jest to jedyna słuszna droga, trwanie w wierności, a nie podążanie za modą, co zawsze kończy się katastrofą dla podążającego. Rivers w swojej powieści bardzo to akcentuje.

To, co mnie denerwowało, to produkt placement, zupełnie dla mnie absurdalny, a obecny na co drugiej stronie. Nie wiem, czy to wina, pomysł (?) tłumacza, czy po prostu książka została wydana za granty od sponsorów? Mam też kilka zastrzeżeń do pracy edytorów, ale ogólnie polecam, jako dobrą, a równocześnie lekką, przyjemną i wciągającą lekturę po ciężkim dniu pracy.