wtorek, 11 marca 2014

Kobiety

Przeglądam sobie różne blogi moli książkowych i zauważam, że 90 procent piszących to panie. Młode, takie nawet nastolatki (te podobają mi się najbardziej), po panie na emeryturze i babcie. Mężczyzn mało, a jeśli już jakiś się trafi, to poziomem swojego bloga ustępuje paniom zdecydowanie. To oczywiście tylko moje obserwacje i mój gust na podstawie bardzo ograniczonej liczby blogów, które widziałam i czytałam. Choć statystycznie pań jest w tym obszarze blogosfery więcej.
I trafiłam na taki wpis, poświęcony książkom pisanym przez kobiety. Autorka wylicza swoje ulubione pisarki, a pod postem komentatorzy - czy raczej komentatorki - dodają swoje typy.

Okazuje się, że jestem bardzo zacofana, mało czytam i mało przeczytałam do tej pory, bo wielu nazwisk nie znam i nie widziałam nigdy na oczy. Ale część typów jest mi znana, w tym nie tylko z twórczości, ale głównie z nazwiska i okładki. Bo problem jest taki, że książek pisanych przez panie mam niewiele na swoich półkach, bo zdecydowanie jakoś tak preferuję panów.

I teraz pytanie: czy ja preferuję panów pisarzy, czy może książki napisane męską ręką bardziej mi odpowiadają? Oczywiście to drugie.

Więc sobie tworzę swoją listę pań, najpierw tych, które znam, lubię i czytałam, a potem tych, po których książki nie sięgnę, gdyż zbyt wysoko cenię sobie swój czas.

Moje autorki:
Lucy Maud Montgomery - zaczytywałam się we wszystkie "Anie" i "Emilki", czytałam od początku do końca i z powrotem. Potem był jeszcze "Błękitny zamek". Książki te były moim odpoczynkiem, pociechą rozrywką, drugim życiem. Zaniedbałam przez nie inną literaturę, bo one były w moim życiu tak obecne i wszędobylskie, że brakło miejsca na inne.

Astrid Lingren - oczywiście "Dzieci z Bullerbyn", wymarzona wioska, wymarzony układ domów i przyjaciele. W dorosłym życiu, dzięki dzieciom odkryłam Emila i Pippi. Uwielbiam.

Maria Konopnicka - kocham jej wierszyki dla dzieci, są pisane takim pięknym polskim językiem, którego już nie usłyszę nigdy i nigdzie.

Wanda Żółkiewska - za jedną książkę, za to taką, która mnie wbiła w fotel gdy czytałam w wieku może 12 lat: "Dzikus, czyli wyjęty spod prawa"

Anka Kowalska - "Pestka". Oczywiście po latach zupełnie inaczej widzę te losy, tych ludzi, ich życie inaczej oceniam, ich wybory....Ale jest tam kilka fragmentów, które mnie do dziś głęboko poruszają. I zupełnie nie mają nic wspólnego z głównym wątkiem. Dlatego uważam tę książkę za bardzo wartościową pozycję.

Anna Świderkówna - kocham jej felietony, mądre, ciepłe i pisane z wiarą, nadzieją, emocją, dobrą emocją.

Maria Woś - wrocławska dziennikarka, niedługo skończy 79 lat, przewyższa mnie energią, siłą i determinacją. Przy niej czuję się z jednej strony jak uczennica, z drugiej jak niedołężna staruszka. Uwielbiam felietony, których można słuchać w każdy czwartek w Radio Wrocław, a także czytać w dwóch tomikach wydane.

Frances Hodgson Burnett - znam tylko "Małą księżniczkę", ale spędziłam nad nią tyle cudownych chwil w dzieciństwie, że muszę umieścić ją w moim spisie, z wdzięczności po prostu.

Eleanor H. Porter - za "Polyannę" oczywiście.

Marry Shelley - czytałam tylko "Frankensteina", ale nie jestem pewna, czy coś więcej napisała. No, ale Frankenstein....!!!! Cóż, rzec mogę: szacun!

Autorek jest więcej, ale muszę sobie przypomnieć i obiecuję zwracać większą uwagę na płeć:)

A teraz autorki, których nie czytała i nie zamierzam czytać.

Siesicka, Ożogowska, Musierowicz, Chmielewska - nie czytałam z wrodzonej sobie przekory. To znaczy Chmielewskiej coś tam kiedyś...i owszem, było przyjemnie, zabawnie, ale nie inspirująco, tak w sumie nijak. JA nie zamierzam tu pisać, że książki tych autorek są złe, albo nieciekawe. Broń Boże. Podejrzewam, że wiele straciłam, nie sięgając po nie. Niedawno czytałam obszerne fragmenty "Chłopaka na opak" i stwierdziłam, że "Mikołajek" to przy tym niższa liga, naprawdę. No, ale stało się i już, może sięgnę po nie na emeryturze, nie wiem, ale nie wykluczam tego, bo myślę, że nic nie stracę.

Za to poniżej plejada autorek, które są często wręcz hołubione na blogach czytelników, a ja mam odruch bezwarunkowy polegający na panicznej ucieczce, gdy tylko zbliżę się do książki którejś z nich. Niektóre odruchy powstały znikąd, samorodnie, niektóre po próbach zapoznania się twórczością niżej opisanych. A więc na czarnym indeksie mam: Katarzynę Grocholę, Monikę Szwaję, Beatę Pawlikowską, Olgę Tokarczuk, Hannę Bakułę, Rowling, Jelinek, Muller. To zdecydowana czołówka w peletonie, wszystkie próbowałam czytać, z wyjątkiem Szwai, gdyż u niej już same tytuły i opisy na okładce powodowały wyżej wymieniony odruch.


Listę będę uzupełniać, tak jedną jak i drugą.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz