Wczoraj w moje ręce trafiła nowość coryllusa pt. „Dom z mchu i paproci”. Wczoraj
otworzyłam kopertę z książką (przyszła pocztą), a dziś rano książkę miałam już
przeczytaną. Jest to bowiem książka z serii tych, od których nie możesz się
oderwać i czytasz, zaniedbując wszystko pozostałe, aż nie dojdziesz do ostatniego
słowa na ostatniej stronie.
Blog Coryllusa znam doskonale, historię przenoszenia domu
trochę też znam i mogę się pochwalić, że ów dom, który jest główną postacią książki
widziałam na własne oczy i nawet byłam w środku. I muszę powiedzieć, ze jest
coś niesamowitego w tym domostwie. Zupełnie nie chodzi o to, że jest on tak
inny od wszystkich domów na ulicy i w promieniu kilku kilometrów, tak inny, że
aż kłuje w oczy ta inność i każe stać z rozdziawioną gębą i się gapić nań bez
słowa. To dom miły, ciepły i pachnący dawnymi czasami , czuć w nim jakąś
historię, jakąś taką głębie, której próżno szukać w nowych pałacykach
jednorodzinnych o kremowej elewacji. Koleżanka, której opowiadałam i o książce
i o autorze i o całej historii zapytała mnie: Czy ten dom jest ładny? I
przyznam, ze nie umiałam na to odpowiedzieć, bo nie myślałam o nim w kategorii
urody. To jest po prostu dom pisarza i jego rodziny.
„Dom z mchu i paproci” to historia walki człowieka z
urzędnikami i okropną rzeczywistością, z którą człowiek nie chce, ale musi się
pogodzić, żeby przeżyć. To cała plejada typowych, charakterystycznych a jakże
niedocenionych – przynajmniej w literaturze współczesnej – postaci, takich jak
Józef Drugi, Miecio, wujek Rajmund czy zażywna pani geodetka. Ale przede
wszystkim jest to opowieść o miłości. Tak właśnie – o miłości. O miłości do
świata, o ukochaniu wolności i niezależności. I wreszcie o miłości dwojga
ludzi, która pozwala im przetrwać dzielnie wszystkie absurdy współczesnej
Polski, wszystkie przeciwności. O miłości, która wybacza błędy i nie daje się
zbić z tropu jakimś kutym na cztery nogi majstrom.
Czytając tę książkę kilka razy zaśmiałam się głośno, wiele
razy kiwałam ze zrozumieniem głową w trakcie czytania i mruczałam do siebie „tak…tak…skąd
ja to znam..”. Ale książka mnie wzruszyła – tyle w niej optymizmu i wiary w
człowieka.