wtorek, 20 sierpnia 2013

Gabriela Maciejewskiego "Dom z mchu i paproci"


Wczoraj w moje ręce trafiła nowość  coryllusa pt. „Dom z mchu i paproci”. Wczoraj otworzyłam kopertę z książką (przyszła pocztą), a dziś rano książkę miałam już przeczytaną. Jest to bowiem książka z serii tych, od których nie możesz się oderwać i czytasz, zaniedbując wszystko pozostałe, aż nie dojdziesz do ostatniego słowa na ostatniej stronie.
Blog Coryllusa znam doskonale, historię przenoszenia domu trochę też znam i mogę się pochwalić, że ów dom, który jest główną postacią książki widziałam na własne oczy i nawet byłam w środku. I muszę powiedzieć, ze jest coś niesamowitego w tym domostwie. Zupełnie nie chodzi o to, że jest on tak inny od wszystkich domów na ulicy i w promieniu kilku kilometrów, tak inny, że aż kłuje w oczy ta inność i każe stać z rozdziawioną gębą i się gapić nań bez słowa. To dom miły, ciepły i pachnący dawnymi czasami , czuć w nim jakąś historię, jakąś taką głębie, której próżno szukać w nowych pałacykach jednorodzinnych o kremowej elewacji. Koleżanka, której opowiadałam i o książce i o autorze i o całej historii zapytała mnie: Czy ten dom jest ładny? I przyznam, ze nie umiałam na to odpowiedzieć, bo nie myślałam o nim w kategorii urody. To jest po prostu dom pisarza i jego rodziny.
„Dom z mchu i paproci” to historia walki człowieka z urzędnikami i okropną rzeczywistością, z którą człowiek nie chce, ale musi się pogodzić, żeby przeżyć. To cała plejada typowych, charakterystycznych a jakże niedocenionych – przynajmniej w literaturze współczesnej – postaci, takich jak Józef Drugi, Miecio, wujek Rajmund czy zażywna pani geodetka. Ale przede wszystkim jest to opowieść o miłości. Tak właśnie – o miłości. O miłości do świata, o ukochaniu wolności i niezależności. I wreszcie o miłości dwojga ludzi, która pozwala im przetrwać dzielnie wszystkie absurdy współczesnej Polski, wszystkie przeciwności. O miłości, która wybacza błędy i nie daje się zbić z tropu jakimś kutym na cztery nogi majstrom.
Czytając tę książkę kilka razy zaśmiałam się głośno, wiele razy kiwałam ze zrozumieniem głową w trakcie czytania i mruczałam do siebie „tak…tak…skąd ja to znam..”. Ale książka mnie wzruszyła – tyle w niej optymizmu i wiary w człowieka.