poniedziałek, 28 października 2013

Tyle wiemy o sobie.....

Była taka dziedzina zawodowa, która nigdy mnie nie pociągała - fryzjerstwo. Ani siebie nie lubiłam czesać (nie umiałam - to oczywiste), nie zależało mi nigdy na fryzurze, a grzebanie się w cudzych włosach uważałam za co najmniej niemiłe.
W ostatnią sobotę wzięłam nożyczki i obcięłam  - na wyraźne jej życzenie - włosy mojej ukochanej córeczce. Miała już dosyć długie, ale już lekko zniszczone na końcach, no i męczyła nas ta codzienna udręka z porannym rozczesywaniem:)
Wyszło super, przyglądałam się temu całą niedzielę i doszłam do wniosku, że jestem niezła:)))) Sama chciałabym mieć taką fryzurę.
Skąd się u mnie to bierze? Jedyną pomocą było dla mnie przyglądanie się pracy fryzjera, którego muszę przecież od czasu do czasu odwiedzać. Nie mam wprawy w rękach, to oczywiste, ale zawsze dobrze mi szło naśladownictwo.

Dla Natalii nauczyłam się już wielu rzeczy fryzjerskich: umiem czesać warkocze francuskie, koszyczki, koczki, kłosy - wszystkie w kilku wariantach. Teraz doszło do tego obcinanie.
Kolejnym wyzwaniem jest szycie, którego do tej pory unikałam z powodu braku cierpliwości i wewnętrznego spokoju - który moim zdaniem jest nieodłącznym elementem szycia, a nawet banalnego cerowania. Nie wiem, czy spełnił się warunek wewnętrznego spokoju, ale dojrzałam do decyzji o nauce szycia i nauczyłam się panować lepiej nad sobą (chyba). Jeszcze tylko trochę motywacji i za jakiś czas pochwalę się dziewczęcą sukieneczką.

czwartek, 17 października 2013

Skuter

Natalia: Mamo, czemu w naszym garażu stoi motor?
Ja: nie motor, to skuter. Jeździłam kiedyś na nim.
N: Jeździłaś?!? Ty?!?
j: tak, ja. Czemu tak się dziwisz?
N: a czemu już nie jeździsz?
J: bo mam teraz samochód, a samochód jest dla mnie wygodniejszy
N: (po chwili namysłu) a nie możesz zrobić tak, żeby samochód się zepsuł i żebyś ty go oddała do naprawy i jak on będzie w naprawie, to będziesz jeździła skuterem?

I gadaj tu z taką.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Gabriela Maciejewskiego "Dom z mchu i paproci"


Wczoraj w moje ręce trafiła nowość  coryllusa pt. „Dom z mchu i paproci”. Wczoraj otworzyłam kopertę z książką (przyszła pocztą), a dziś rano książkę miałam już przeczytaną. Jest to bowiem książka z serii tych, od których nie możesz się oderwać i czytasz, zaniedbując wszystko pozostałe, aż nie dojdziesz do ostatniego słowa na ostatniej stronie.
Blog Coryllusa znam doskonale, historię przenoszenia domu trochę też znam i mogę się pochwalić, że ów dom, który jest główną postacią książki widziałam na własne oczy i nawet byłam w środku. I muszę powiedzieć, ze jest coś niesamowitego w tym domostwie. Zupełnie nie chodzi o to, że jest on tak inny od wszystkich domów na ulicy i w promieniu kilku kilometrów, tak inny, że aż kłuje w oczy ta inność i każe stać z rozdziawioną gębą i się gapić nań bez słowa. To dom miły, ciepły i pachnący dawnymi czasami , czuć w nim jakąś historię, jakąś taką głębie, której próżno szukać w nowych pałacykach jednorodzinnych o kremowej elewacji. Koleżanka, której opowiadałam i o książce i o autorze i o całej historii zapytała mnie: Czy ten dom jest ładny? I przyznam, ze nie umiałam na to odpowiedzieć, bo nie myślałam o nim w kategorii urody. To jest po prostu dom pisarza i jego rodziny.
„Dom z mchu i paproci” to historia walki człowieka z urzędnikami i okropną rzeczywistością, z którą człowiek nie chce, ale musi się pogodzić, żeby przeżyć. To cała plejada typowych, charakterystycznych a jakże niedocenionych – przynajmniej w literaturze współczesnej – postaci, takich jak Józef Drugi, Miecio, wujek Rajmund czy zażywna pani geodetka. Ale przede wszystkim jest to opowieść o miłości. Tak właśnie – o miłości. O miłości do świata, o ukochaniu wolności i niezależności. I wreszcie o miłości dwojga ludzi, która pozwala im przetrwać dzielnie wszystkie absurdy współczesnej Polski, wszystkie przeciwności. O miłości, która wybacza błędy i nie daje się zbić z tropu jakimś kutym na cztery nogi majstrom.
Czytając tę książkę kilka razy zaśmiałam się głośno, wiele razy kiwałam ze zrozumieniem głową w trakcie czytania i mruczałam do siebie „tak…tak…skąd ja to znam..”. Ale książka mnie wzruszyła – tyle w niej optymizmu i wiary w człowieka.

wtorek, 21 maja 2013

"Pachnidło", czyli nie możesz być kim tylko chcesz

Mój syn, dziesięciolatek chciałby być we wszystkim najlepszy. To raczej nie dziwi. Gorzej, że zupełnie nie rozumie - albo nie chce zrozumieć, że można być bardzo dobrym czy nawet najlepszym w różnych dziedzinach pod jednym warunkiem: jeśli się ciężko na to pracuje.
Jemu wydaje się, że wszystko przychodzi samo - samo się zapamiętuje, samo się sprząta, samosię wyćwiczy...wystarczy powiedzieć magiczne słowo "CHCĘ". Na nic żywe dowody na absurdalność takiego myślenia, na nic rodzicielskie wykłady, tłumaczenia i zachęty. Pozostaje nam się uzbroić w cierpliwość i nadal tłumaczyć z nadzieją, że kiedyś zostanie to zrozumiane wedle naszych jak najlepszych przecież intencji.

W końcu to jeszcze dziecko.

No, ale co jeśli z tego nie wyrośnie?
Obawa jak najbardziej słuszna, ponieważ przykładów owego niewyrośnięcia wśród dorosłych jest bez liku.

Wręcz mówi się o pokoleniu "kopiuj - wklej" - a to przecież nic innego jak odmiana mentalności charakteryzująca mojego syna.

Dawno temu był wielki szał na książkę a potem na film pt. "Pachnidło". Ten szał bezpośrednio mnie nie dotknął, albowiem nigdy nie reagowałam na książki reklamowane na ogromną skalę - takie książki budzą moją nieufność i nigdy po nie nie sięgam, nawet w celach wyrobienia sobie poglądu. Film siłą rzeczy również mnie nie zainteresował. Ale niedawno natrafiłam na niego właśnie w telewizji. Zaczęłam oglądać - z braku siły na robienie czegokolwiek. I zrozumiałam, czemu był tak reklamowany i czemu cieszył się wielkim powodzeniem.

Pokazywał ten film całkowicie fałszywą rzeczywistość,w schemacie jaki znamy z bajek takich jak "Kot w butach". Biedny chłopak z ulicy, żebrak bez perspektyw, dzięki cudownym okolicznościom trafia do podupadającego przedsiębiorstwa zajmującego się wyrobem perfum. Okazuje się, że chłopak jest genialnym twórcą zapachów z węchem absolutnym i na poczekaniu komponuje z różnych substancji takie zapachy, że stary perfumiarz, który początkowo poucza go, że dojście do mistrzostwa w tym zawodzie to lata pokornej pracy, pada przed genialnym chłopakiem na kolana i odrzuca precz swoje wcześniejsze poglądy na naukę, doświadczenie i pracę. Oczywiście geniusz chłopaka natychmiast zamienia się w sukces finansowy przedsiębiorstwa, a on sam już nie jest brudny i śmierdzący, tylko piękny i genialny.

Na tym skończyłam oglądać ten film, bo zrobiło się późno, a poza tym znudził mnie on i zdenerwował.


Myślę, że takie produkcje czynią wiele szkód wśród ludzi, karzą im wierzyć, że bajki są rzeczywistością, a my gdybyśmy tylko chcieli.......

Nie wierzę w hasło reklamowe "możesz być kimkolwiek chcesz". To nie jest prawda. Jesteś tylko i aż sobą. Jedyne co możesz, to ciężko pracować, by być coraz lepszym człowiekiem. Nie wystarczy zjeść monte.

Dlaczego poruszam ten problem? Bo uważam, że to zakała naszych czasów. Żródło nędzy jaką mamy dookoła, w kulturze, muzyce i literaturze. Wielu osobom wydaje się, że mogą wszystko: tworzyć piosenki, muzykę, sztukę, literaturę, a to ich "wydaje się" nie jest poparte niczym rzeczywistym, żadnym dowodem na takie możliwości. Żadną zdolnością, talentem, a już najmniej pracowitością.

Kiedyś, kilka tygodni temu, w jakimś popularnym radiu, skierowanym głównie do młodych wykształconych z dużych miast prowadzący dziennikarz zachwalał jakąś płytę, którą wydał jakiś człowiek. Nie pamiętam nazwiska tego człowieka, z tego, co o nim mówiono w tej audycji zorientowałam się, ze to ktoś pretendujący do pierwszych stron "pudelka". Otóż ten pretendent wrócił do domu po całonocnej hulance i na wielkim kacu, zachrypniętym głosem nagrał ad hoc nagrał "genialną" płytę, którą właśnie ten dziennikarz w tej popularnej stacji radiowej miał za zadanie opylić. Robił tę sprzedaż z niemałym sukcesem, ponieważ mnóstwo osób uwierzyło, że jakiś laluś urodzony w koziej dupie wymyślił na kacu coś fajnego, czy wręcz wielkiego, za co warto zapłacić żeby później zadawać szyku znajomością rzeczy na imprezie w akademiku.

Tak w dzisiejszych czasach robi się sztukę, kulturę, biznes i ogólnie życie.

sobota, 18 maja 2013

Wieki minęły

Prawie zapomniałam o tym miejscu...ale niedawno mąż zaczął niespodziewanie zachęcać mnie do pisania. Piszesz te swoje różne komentarze na różnych blogach, sama coś napisz - mówi - o dzieciach.

Czas tak szybko mija, dziś, 18 maja, rocznica mojej Pierwszej Komunii Świętej.....coś tam nawet pamiętam, niewiele. Pamiętam, że było gorąco i świeciło jaskrawe słońce. Na każdym zdjęciu mam wykrzywioną buzię, bo musiałam mrużyć oczy. Zdjęć jest dużo - chyba. Z każdym po kolei. Ale nie pamiętam na tych zdjęciach mojego rodzeństwa. Może zostali w domu?
Wszystkie zdjęcia są u rodziców. Nie przepadam za ich oglądaniem, nie wiem czemu.

W poniedziałek za to I rocznica Komunii Świętej mojego Tymonka. Mam nadzieję, że uda nam się zrealizować plan i pójść rano do kościoła. Nie będzie nas bowiem 26 maja, czyli tedy, kiedy w parafii obchodzimy rocznicę - jedziemy na ślub mojej kuzynki i zamierzamy z imprezy wrócić dopiero w poniedziałek.

Siedzę w pensjonacie, który nazywa się Dom w ogrodzie Katarzynka. Tuż pod Świdnicą. Sobotnie południe, więc co a tu robię? Jestem w pracy, ale obijam się jak mogę, nie uczestniczę w zajęciach, co miałam zrobić, zrobiłam, za chwilę wracam do Wrocławia na wykład. Wieczorem dopiero będę w domu, ale postanowiłam sobie, że skoro już mnie w sobotę ktoś wyciągnął z młyna obowiązków to wykorzystam ten dzień tylko z myślą o sobie.

Natalia zaczęła przeklinać. Robi to w sposób zabawny, bo zamiast "r" wymawia "l", ale niestety robi to coraz częściej i oczywiście w odpowiednich momentach. To znaczy  takich, w których akurat to "pasuje". Niewiele pomagają pouczenia rodzicielskie, widzę, że na nie do końca wie, co robi, ale upaja się tą nową sobą i piorunującym wrażeniem jakie robi tym wulgarnym słownictwem na pozostałych domownikach. Coś strasznego. Mam nadzieję, że to przejściowe.

wtorek, 29 stycznia 2013

Ferie 2013

Dzieci zawieźliśmy, na Podkarpacie do mojej Rodziny.
Cisza, spokój w domu, aż huczy. Kończę książkę, na 19.00 jestem umówiona w teatrze (kiedy ostatni raz byłam w teatrze? na studiach? Boże mój...), jutro jadę do koleżanki na kawę, a pojutrze do drugiej koleżanki na kawę. Zjadłam obiad w studenckiej jadłodajni.
W domu porządek, nie potykam się o zabawki, choinkę wczoraj rozebrałam, co zajęło mi - łącznie ze sprzątaniem igieł około godziny. Gdybym robiła to z pomocą dzieci, kramarzylibyśmy przez całe popołudnie. W planach mam generalne porządkowanie zabawek, odkurzanie, zmianę pościeli. Jak dam radę, to wywołam kilka zdjęć i poukładam w albumie.
Miałam iść na zakupy, ale coś mnie odrzuca od sklepów, wszelkich. Wpadam tylko do osiedlowego spożywczaka, łapię, co konieczne i jak najszybciej się oddalam. A wczoraj M. zrobił mi niespodziankę i zakupił najpotrzebniejsze rzeczy, więc nawet osiedlowy spożywczak został mi darowany. Co za przyjemność!
Na myśl o przejściu w te i we wte na przykład takiej "Magnolii" robi mi się zimno i gorąco, na przemian. Nie wiem czemu, czasem lubię powłóczyć się po sklepach i powyobrażać sobie, co kupię sobie do ubrania, jak już schudnę te 10 kilo. Tym razem mam jakiś sklepowstręt. Ale to lepiej, mam więcej czasu na książki i odpoczynek.

Gapiłam się za to dobre 10 minut na zdjęcie Pippi i Emila, dzwoniłam wczoraj, dzwoniłam dziś. Jutro też zadzwonię.