środa, 30 kwietnia 2014

"Muzycy polscy w hołdzie Janowi Pawłowi II"

Moja Mama, 70-cio letnia kobieta, bynajmniej nie wdowa, zakochała się czas jakiś temu w panu Marku Dyżewskim. Ale powiem więcej - nie jest jedyna. Prócz jego żony i mojej Mamy, pana Marka Dyżewskiego kocha cała rzesza kobiet w różnym wieku. Ja również do nich należę. Mam niezwykłą przyjemność przychodzić na jego wykłady, które odbywają się średnio raz w miesiącu i które - moim zdaniem - ratują Wrocław jako europejską stolicę kultury. Ponieważ nie ma zapewne w całej Polsce drugiego tak wybitnego człowieka muzyki i kultury.
Tu sylwetka pana Marka z Wikipedii:
 
Czego się nauczyłam na tych wykładach? Wielu rzeczy, a przede wszystkim nauczyłam się kochać całym sercem muzykę klasyczną, nauczyłam się jej słuchać i dostrzegać jej piękno. I zupełnie nie boję się patetyzmu obecnego w tych zdaniach, bo tak właśnie to czuję.
Inna rzecz, której się nauczyłam: dyscyplina. Wykłady pana Marka są zawsze długie, jak na dzisiejsze standardy fast. Czasem trwają 3 godziny, czasem 4, zazwyczaj z pół godzinną przerwą. Obecność na takim wykładzie to ogromna przyjemność, ale pod pewnymi warunkami: że zorganizuję sobie czas w taki sposób, żeby nie patrzeć z niepokojem na zegarek, przy drugiej godzinie wykładu. Że wyłączę telefon i nie będę czekać na żadne połączenie (jak w kinie), że będę najedzona i wyspana. A przede wszystkim nie będę wiercić się, wychodzić w trakcie do toalety czy na świeże powietrze, szeptać do sąsiada, grzebać w torebce, kichać i kaszleć. Absurdalne? Może się tak wydawać. Pan Marek bywa krytykowany za to, że drażni go osoba kaszląca. On nawet potrafi zwrócić komuś uwagę publicznie, jeśli uzna, że słuchacz zachowuje się nienależycie.
 
Początkowo mnie to również trochę drażniło i dziwiło, aż zobaczyłam, jak ważne jest skupienie i cisza, gdy słucha się muzyki i o muzyce. Ile więcej korzystam, ile więcej zapamiętuję. Wykład zamienia się w przeżycie. Co ciekawe, nigdy, nawet po 4 godzinach nie czułam zmęczenia. No, może czasem trochę kręgosłup mi doskwierał, ale to przez krzesła.
 
Jest skutek uboczny takich przeżyć. Gdy bywam na innych podobnych wydarzeniach, koncertach, odczytach, spotkaniach i wykładach, dociera do mnie, jak - jako społeczeństwo - jesteśmy niewychowani. Jak nie umiemy uszanować czyjeś pracy. Zdarzyło się, że zwracałam uwagę dzieciom, w obecności ich rodziców, na nieodpowiednie zachowanie podczas koncertów. Tak było np. na koncercie Joszka Brody z dziećmi. (zespół Dzieci z Brodą). Nawet w filharmonii wrocławskiej mam wrażenie, że dyscyplina utrzymuje się tylko dzięki temu, że czuwa nad nią kilku pracowników filharmonii równocześnie.
 
Po co to wszystko piszę? Żeby podzielić się tym szczęściem, jaki mamy tu we Wrocławiu dzięki panu Markowi Dyżewskiemu. I żeby każdy, kto tu do mnie zajrzy, zarezerwował sobie dwie godziny z tak zwanym hakiem na wysłuchanie rewelacyjnego wykładu wygłoszonego w przeddzień kanonizacji naszego Papieża. Wygodny fotel, duży kubek herbaty. Wystarczy, by przenieść się w inny, lepszy świat. Zobaczyć w papieżu Janie Pawle II nie tylko świętego, ale również wielkiego artystę, retora, człowieka z kultury i dla kultury. Wykład obficie inkrustowany cudowną muzyką tworzoną przez najwybitniejszych polskich muzyków dla naszego Papieża. Polecam
 
 

wtorek, 29 kwietnia 2014

Pamiętajcie o krasnalach

"Rzekł Borowy: - Bracia skrzaty!
Czarna rozpacz serce gniecie,
jakże mało krasnoludków
pozostało na tym świecie.

Giną elfy i krasnale-
nikt już o nas nie pamięta....
Las smutnieje, bajki więdną -
nędza bracia! straszna nędza!

Kto dzieciakom bajkę powie?
Kotu wąsy kto rozplecie?
Kto pomoże starym ludziom,
gdy nie będzie nas na świecie?

(...)

Wiara dziecka jest potrzebna,
by mógł krasnal się urodzić
Dzięki sile wiary, marzeń,
z dzwonka kwiatu skrzat wychodzi.

Małe dziecko, jeśli wierzy,
marzy, myśli o krasnalu,
wtedy właśnie skrzat się rodzi
w płatkach dzwonka, wśród konarów."

Na co stuletnie zebranie wszystkich krasnali z Roztocza przybywają skrzaty by się spotkać, porozmawiać, powymieniać uwagami, powspominać, pobawić się. Zauważają jednak, że z każdy kolejnym wiekiem jest ich coraz mniej, a wiek XX i frekwencja na zebraniu Pod Wielkim Dębem napawa ich prawdziwą trwogą: oto stają się gatunkiem wymierającym. Gdy dziecko przestaje wierzyć w krasnale, jeden skrzat obraca się w niebyt. Niestety kolejnych dzieci umiejących uwierzyć  w leśne ludziki nie przybywa....krasnalom grozi zagłada.

Czwórka odważnych decyduje się wybrać w świat, by przywracać wiarę w skrzaty. Słomka, Łezka, Bulwa i Cichokichek żegnają się na rozstaju dróg i każdy rusza w swoją stronę, nie wiedząc, czy jeszcze kiedyś uda mu się ujrzeć krasnalowe drzewo i przyjaciół....

Lusia Ogińska napisała cykl wierszowanych opowieści pt. "Księgi roztoczańskich krasnali" i ozdobiła je swoimi akwarelowymi ilustracjami. A mój syn, gdy był jeszcze małym brzdącem dostał je od Dziadka. Odtąd wracamy do tej uroczej książeczki dosyć często, podczas wspólnego wieczornego czytania. Moje dzieci pokochały czterech głównych bohaterów, z których każdy przeżywa rozmaite przygody podczas swojej wędrówki, by oznajmiać dzieciom, że są, ze istnieją, że liczą na dziecięce czyste serduszka.


wtorek, 15 kwietnia 2014

Seria z krzyżykiem

Tanio, wygodnie, miło i ciekawie.  Mój ulubiony przepis na udane popołudnie lub wieczór. Do tego opisu pasuje jak ulał seria wydawnicza Frondy - z krzyżykiem.






 
 

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Na Wielki Tydzień

Jak co roku, Filharmonia Wrocławska w Wielką Środę, poprzedzającą Triduum Paschalne zachęca do wielkotygodniowej zadumy, przy muzyce jednej z Pasji bachowskich. W tym roku będzie to Pasja wg Św. Jana.
Można powiedzieć, że Wielki Tydzień to międzynarodowy festiwal  muzyki pasyjnej. Dziś cały dzień w II programie PR możemy słuchać tradycyjnej muzyki różnych stron świata komponowanej na okoliczność Niedzieli Palmowej.
A ja, odkąd zaczęłam prowadzić bloga poświęconego głównie książkom, zauważyłam, że czy piszę o muzyce, czy o dzieciach, czy nawet o polityce, wszystko sprowadza się do polecenia jakiejś książki, do polemiki z inną, recenzji następnej, konieczności zakupienia jakiejś nowej pozycji etc.... I tak tuż przed Wielkim Tygodniem skończyłam czytanie wywiadów z kompozytorami, które przeprowadziła Agnieszka Lewandowska - Kąkol, a którą zatytułowała "Dźwięki, szepty, zgrzyty" (wyd. Fronda 2012). Znajdziemy tam zapis rozmów z takimi indywidualnościami jak Jerzy Maksymiuk, Elżbieta Sikora, Krzesimir Dębski Paweł Mykietyn i wielu innych.

Moją największą sympatię wzbudziła Bernadetta Matuszczak i Michał Lorenc. Pani Bernadetta Matuszczak wydała mi się taką stuprocentową kobietą, pełną rozterek emocjonalnych, problemów z wyborem drogi życiowej, a jednak tak nietuzinkową, szalenie sympatyczną osobą.
Natomiast Michała Lorenca znam odkąd usłyszałam muzykę do filmu "Bandyta". "Znam" to oczywiście znaczy, że bardzo dobrze kojarzę jego nazwisko i oglądam filmy, do których on pisał muzykę. A jednak dopiero w tej książce znalazłam więcej informacji na jego temat, bo przekazanych bezpośrednio od niego. Wprawdzie bardzo mnie zdenerwował swoimi wywodami, jak to nas dzieli przepaść między chociażby Anglikami, bo oni potrafią świetnie się bawić na koncertach muzyki symfonicznej a u nas sztywny kołnierz. Pan Michał miesza moim zdaniem dwie zupełnie inne sprawy. Mówi, że nie ma w Polsce zupełnie promocji muzyki, a muzyki filmowej w szczególności, a na przykład w Hyde Parku puszczają muzykę Elgara i 2 miliony osób przychodzi tam posłuchać. A u nas między innymi u Moniuszki są fantastyczne tematy, nie odbiegające od światowej czołówki, a nikt nie wyobraża sobie zagrania ich na stadionie narodowym.
No więc panie Michale, ja się pytam - to jest wina tak zwanych zwykłych ludzi, czy może jakichś decydentów? Skąd ta pewność, że nikt nie poszedłby posłuchać muzyki na stadion narodowy?
Owszem, jest teraz tak, że w Polsce spędza się ludzi na stadiony na piłkę nożną, a na wydarzenia kulturalne nie. Sama pisałam o tym, jak w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu ja jechałam do pustej niemal filharmonii, mijając po drodze tłumy śpieszące na mecz....W mieście festiwalu Vratislavia Cantans, festiwalu Musica Polonica Nova , Jazz nad Odrą....
Jakie elity, takie społeczeństwo. Ja nie zrzucałabym wszystkiego na ludzi. Ludzi w większości zupełnie bezbronnych i bezradnych.
Błądząc z sentymentem po sieci, przygotowując się - również muzycznie - do przeżycia Wielkiego Tygodnia, trafiłam na to nagranie. Michał Lorenc i sopran Olgi Szyrowej.

Jeśli nie macie czasu, to chociaż to.

środa, 9 kwietnia 2014

Coś bardziej dla rodziców

Trafiłam przez przypadek na wykład - kazanie rekolekcyjne księdza Piotra Glasa. Ksiądz Glas jest egzorcystą, na co dzień pełni swoją posługę w Wielkiej Brytanii. Na załączonym filmie widzimy najprawdopodobniej fragment rekolekcji skierowanych do studentów.

Przyznaję się bez bicia, że zamiast wziąć się do pracy, siedziałam i słuchałam, nie mogąc przerwać. Są też inne części tych rekolekcji dostępne na YT.

Ale to, co wstrząsnęło mną najbardziej to sprawy, o których mówił ksiądz do młodych ludzi, a które dotyczyły ich przeszłości i dzieciństwa. Tłumaczył im, ze kluczem do tajemnicy życia człowieka jest jego dzieciństwo i wczesna młodość, czyli głównie relacje z rodzicami i najbliższym otoczeniem. Mówił, że większość traum, problemów, obsesji i udręk ma źródło w tym fundamentalnym dla człowieka okresie.
Byle psycholog prychnie, że przecież to każdy głupi wie. Oczywiście, zgadzam się, to co wyżej napisałam to wręcz truizmy. I jeśli nie wstydzę się o tym pisać to dlatego, że dla mnie stało się dziś jasne, że powinni słuchać tego rodzice, słuchać najczęściej jak się da. Bo to oni są odpowiedzialni za relacje z dziećmi. To na nich spada w dużej części odpowiedzialność za przyszłość, rozwój duchowy ich dzieci. I mówił ksiądz Piotr o anty trójcy, o nieświętej trójcy, czyli o strachu, odrzuceniu i porzuceniu jako trzech przyczynach zła w życiu człowieka.
Rodzice powinni słuchać tych rekolekcji, bo jakkolwiek są skierowane do młodzieży, to czasem zwyczajnie może być za późno.

wtorek, 8 kwietnia 2014

"Cafe Auschwitz" czyli niewiele....

Książkę Dirka Braunsa ktoś czytał w radiowej "dwójce" i stąd moje nią zainteresowanie. Nawet duże zainteresowanie, bo przecież zawsze zapominam, że wybiera się do czytanie radiowego takie fragmenty, wobec których słuchacz - czytelnik staje się bezbronny i naiwny jak dziecko i biegnie zaraz do księgarni po resztę.
Tak więc zakupiłam tę książkę i ją sobie przeczytałam.


Czy żałuję? Oczywiście, że nie, bo dawno nie kupowałam książki - nowości, zazwyczaj bowiem lubię rujnować się w antykwariatach, tych internetowych także.
Akcja powieści Dirka Braunsa dzieje się współcześnie w Polsce i trochę w Niemczech. Urodzony w NRD w 1969 roku nauczyciel niemieckiego i historii w niemieckiej szkole w Warszawie (porte-parole autora) staje się świadkiem wspomnień i wykonawcą zaskakującej ostatniej woli przypadkowo poznanego Janusza, byłego więźnia KL Auschwitz. Spotykają się przypadkowo w warszawskiej kawiarni i to spotkanie jest początkiem przygody Alexa - takie imię nosi ten niemiecki nauczyciel.

 "Autorowi udaje się unikalna sztuka wielowymiarowego przedstawienia i swoistej próby weryfikacji autentyczności sylwetek, poglądów, losów i teraźniejszości katów i ofiar na tle szkiców współczesnej Polski i Niemiec. Powieść jest znakomitą próbą ujęcia istotnej dla Polski i Niemiec tematyki także przez pryzmat codziennych zdarzeń - bez koturnów i śladów "kiczu niemiecko-polskiego pojednania".

Tak czytam w jednej z recenzji i chyba muszę się zgodzić, chociaż......

Książka zaczyna się wciągająco, wysokim c, ale potem jest już coraz gorzej.
Alex to sfrustrowany nauczyciel, i nie wiem czym on jest tak sfrustrowany - beznadziejnością swojej pracy, tym, że musi pracować w Polsce, tym, że mieszka z dziewczyną, czy tym, że jest Niemcem z NRD - tego nie wiem. Być może wszystkim na raz. Ja nie lubię frustratów, którzy się z tym obnoszą i dorabiają do tego swoją usprawiedliwiającą ich ideologię. Bez względu czy są to ludzie, których spotykam, czy bohaterowie książek.  Więc już za ten klimat książki duży minus.

Pani Maria Woś w jednym ze swoich felietonów sprzed kilku lat wspomniała, jak jej przyjaciółka, obecnie profesor historii sztuki, w czasach swoich studiów zwiedzała muzea w Berlinie - oczywiście te po stronie wschodniej muru. I jak jej znajomy Niemiec z NRD, również adept historii sztuki, zadał jej pytanie dlaczego na wszystkich obrazach pewna pani przedstawiana  z dzieciątkiem na ręku - dlaczego to dzieciątko zawsze jest płci męskiej, nigdy artyści nie namalują dziewczynki.

To nie jest żart, to prawdziwa anegdota opisująca doskonale poziom wyprania mózgów czy raczej możliwości jakie stoją przed inżynierami dusz. Wiedza, dlaczego TA Pani trzyma chłopczyka, a nie dziewczynkę,  powinna być w naszym kręgu kulturowym czymś bardziej niż oczywistym, niezależnie od stosunku jaki ma się do tej Pani i tego Chłopczyka, czyż nie?

Opowiadam o tym, gdyż Dirk Brauns kojarzy mi się właśnie z takim studentem z NRD. Czy był aż takim dyletantem, że nie słyszał o Auschwitz? Oczywiście, że nie. Alex - Dirk to nowoczesny, wykształcony i inteligentny mężczyzna.  Ale w powieści sprawia wrażenie nieporadnego dziecka, które coś by chciało, ale nie wie co i przez to kaprysi i marudzi.

Żeby być rzetelnym w swojej ocenie, to muszę przyznać, że historia Niemca mieszkającego w dzisiejszej Polsce rzadko jest opisywana i przez to temat staje się ciekawy i intrygujący. Polska oczami Niemca. I to, co podobało mi się w tym ujęciu sprawy najbardziej, to nie przydawanie temu faktowi wielkiej wagi. Ot, mieszka i pracuje w Polsce, mógł mieszkać i pracować równie dobrze w Szwecji.
Oczywiście dla przewrażliwionego niemieckiego nauczyciela fakt mieszkania w Warszawie musi skończyć się przynajmniej próbą rozliczenia przeszłości.
To wszystko w książce pokazane jest we właściwych proporcjach, nie nachalnie ani tym bardziej dydaktycznie. I o tyle plusów.

Być może jestem trochę niesprawiedliwa, ale książka ta mnie raczej zirytowała niż zachwyciła, niemniej polecam ją do czytania, tak, by każdy mógł wyrobić swoją opinię o niej.



Dirk Brauns, Cafe Auschwitz, wyd. Akcent 2013

piątek, 4 kwietnia 2014

Dobro rekolekcji

W tym roku rekolekcje prowadził w mojej parafii ksiądz Ryszard Winiarski. Notka biograficzna księdza, którą można przeczytać tu: http://kultura.lublin.eu/osoby,1,145,Ksi%C4%85dz_Ryszard_Winiarski.html?locale=pl_PL jest już zdezaktualizowana.

Ksiądz Winiarski gościł u nas we Wrocławiu po raz drugi, w ubiegłym roku bowiem, z okazji dziesięciolecia parafii zamiast rekolekcji mieliśmy misje, które też prowadził on. Tak go poznaliśmy.

Gdy stanął na ambonie w ubiegłą niedzielę, miałam wrażenie, że to mój dobrze znajomy ksiądz. Uczestniczyłam bowiem w misjach i jego homilie i osobowość zrobiły na mnie duże wrażenie. Z kilku powodów, a jednym z nich jest to, że ksiądz Winiarski pochodzi z moich rodzinnych stron, ze wschodu Polski, zwanej czasem pogardliwie Polską B. Ja kocham  tę Polskę B dużo bardziej niż tak zwaną Polskę A i mieszkając już długo w  A z każdym rokiem tęsknię coraz bardziej za B. To w B czuję się jak u siebie, z B mam wspólny język. I językiem tym posługuje się również ksiądz rekolekcjonista. Czym charakteryzuje się ten język? Nie umiem powiedzieć, dość, że umiem rozpoznać ludzi nim się posługujących, nawet jeśli spotkamy się gdzieś na końcu innego świata.

Ksiądz wszedł na ambonę i zapytał, co u każdego z nas zmieniło się przez ostatni rok. Bo u niego wiele. Dostał sms od przełożonego z prośbą o przybycie i na spotkaniu tym dowiedział się, że został proboszczem. Proboszczem zabitej deskami, ubogiej i przez świat zapomnianej wioszczyny znajdującej się na granicy polsko ukraińskiej.

Propozycję przyjął i mówi, że ma coś, czego nikt mu nie zazdrości.
To wielkie szczęście mieć coś, czego nikt nie chce, nikt nie zazdrości. To wyjątkowy dar.

Czy ty masz coś, czego nikt ci nie zazdrości? Masz, to ciesz się, bo to dar. Tylko twój i nikt ci go nie zabierze.

Tak mówił on, ten proboszcz i potem słuchałam jego kolejnych homilii, wszystkie były wspaniałe, zostawiły ślad i spowodowały pewną delikatną, ale ważną zmianę w moim życiu - taką od razu namacalną.

Natomiast ta refleksja z powitalnego wystąpienia rekolekcjonisty nadal jest we mnie i nadal nad nią pracuję. To niewyobrażalne, jak jedno zdanie może działać na człowieka.



Ksiądz Ryszard Winnicki jest autorem wielu publikacji i książek. Zakupiłam dwie, bo tylko dwie na razie przywiózł. Jest to "Echo Ewangelii" cz. 4 i wybór wierszy "Przypowieść zwana życiem".

Jeszcze nie czytałam pierwszej, natomiast wiersze już częściowo tak. Ksiądz, dając mi tę książkę powiedział: "to są inne wiersze niż wszystkie" i ja już wiem, co miał na myśli.
Posłuchajcie na przykład tego:

Anioły

Pochowały się
anioły
pozwijały
ciepłe skrzydła
nie chcą chodzić
już do szkoły
nauka im zbrzydła
już przestały
się czerwienić
już się wstydzić
nie chcą
niebo ich
to stos płomieni
umarło w nich
dziecko
już wracają
coraz później
zasypiają
bez pacierza
wielki obraz
pełen bluźnierstw
myśli ich
przemierza
już przestały
cicho marzyć
wszystko chcą
od zaraz
chcą rysunków
tatuaży
i brać udział
w czarach
już przestały
bajki czytać
bajka dla nich
wszystko
z matką rozmów
zdarta płyta
z ojcem
słuchowisko
już jak wielcy
podglądacze
widzieli za dużo
nie znajdując
sensów znaczeń
pewnie
to powtórzą
już się bawią
w chowanego
lecz to
nie zabawa
wolna chata
wóz starego
alkohol i trawa
już nie bawią się
w doktora
za to w miłość
często
kiedy poczną
w snach bachora
nazwą go
totalną klęską
już zmęczeni
zniewieściali
podrażnieni
słabeusze
wcześnie szanse swe
przegrali
teraz grają
o swe dusze

czwartek, 3 kwietnia 2014

Jan Paweł II w Paryżu

Kościoły, które możemy znaleźć w stolicy Córy Kościoła słyną z przepychu, obszernych, bogato zdobionych  wnętrz i ....pustki.
Kiedy wreszcie znalazłam się w Paryżu - było to moim wielkim marzeniem - nie spędzałam czasu na gorączkowym, obłędnym bieganiu po muzeach. Ponieważ zdarzyło się tak, że wiele lat czekałam na taką wycieczkę, chciałam po prostu napawać się samą obecnością w tym mieście. Wałęsaliśmy się więc po ulicach i bulwarach, przyglądając się ludziom, ich pracy, zabieganiu...Zdarzyło się, że wstąpiliśmy na cmentarz, no i oczywiście do kościołów.

Miałam początkowo taki plan, by obejrzeć tych kościołów jak najwięcej, wchodzić do każdego spotkanego na drodze, niestety nie udało się tego zrealizować. Główną przyczyną nie był brak czasu czy siły, ale pewien smutek temu towarzyszący.

Kościoły w Paryżu są piękne, wielkie, z najwspanialszymi chyba na świecie organami. Podobno niedzielne msze święte są do tej pory prawdziwymi świętami muzyki, gdy pracujący przy parafiach organiści (często światowej sławy muzycy i wirtuozi)  dają popisy swoich umiejętności i miłości do muzyki organowej. Niestety nie dane mi było usłyszeć, ponieważ mój pobyt w Paryżu nie zahaczył o niedzielę. Byłam na mszy świętej w katedrze Notre Dame, w sobotę. Nie było organów, za to były niezliczone tłumy turystów, sunące boczną nawą, nieustannie szemrzące, co nie pozwalał mi się skupić na treści, tak jak bym chciała.

Ale mój smutek, który towarzyszył mi w każdym odwiedzanym kościele nie wynikał ze świadomości, że Francuzi są narodem zlaicyzowanym, czy mówiąc wprost, neopogańskim. Że nie chodzą do kościoła, że potworzyli sobie swoje, na własny użytek  różne bożki. To mnie nie przyprawia o smutek i melancholię. Uczucie to brało się z obcości, jaką odczuwałam we wnętrzach tych budowli sakralnych.
Są zupełnie inne, niż te które mamy w Polsce, lub te, które zwiedzałam będąc wielokrotnie we Włoszech. Inne, zimne, ogromne, milczące, jakby jakieś takie puste pustością inną.
Zupełnie nie znam się na sztuce i architekturze, więc mogę opisać tylko swoje odczucia.  Dla mnie wnętrze tych kościołów były zwyczajnie dziwne i nieprzyjazne, nie czułam się tam jak u siebie - a zazwyczaj w kościele, w którym bym nie była i gdziekolwiek by go nie było, czuję się właśnie u siebie. Brakował mi tam poczucia Sacrum, zapachu kadzidła, jakiegoś takiego ducha....
Być może moje samopoczucie było spowodowane niedawną lekturą "Sire" Jeana Raspaila, w której autor nie szczędził czytelnikowi opisu tłuszczy paryskiej plądrującej kościoły i grobowce królewskie. To dlatego patrząc na plac Zgody widziałam obok pięknych fontann gilotynę, która spadła na głowę króla....


Ale odkryłam, że każda z tych parafii chwali się swoimi związkami z papieżem Janem Pawłem II. Tu galeria zdjęć papieża odwiedzającego daną parafię, tam zdjęcia proboszcza z papieżem podczas pielgrzymki Jana Pawła II do Francji, gdzie indziej tablica pamiątkowa poświęcona "Największemu Papieżowi wszech czasów"

I pomyślałam sobie, że wcześniej nie umiałam docenić naszego Ojca Świętego, że owszem, był dla mnie kimś wyjątkowym, chlubą, dumą, natchnieniem, ale nie do końca kimś naprawdę bliskim.

Widząc go tam w Paryżu, w obcym i tak naprawdę mało przyjaznym otoczeniu poczułam, że był on dla nas wszystkim kimś więcej, był i jest nadal - jasnym punktem, wskazówką i pociechą. Prawdziwą pociechą. Któż może się z nim mierzyć? Kto potrafi tak jak on, po śmierci już uśmiechnąć się do człowieka i powiedzieć mu, spoko, nie przejmuj się, jesteś u siebie.

ps. Polecam oczywiście książkę SIRE autorstwa Jeana Raspaila. To staromodna romanca o szlachetnych rycerzach. Ale nie tylko. Jest to książka, w której znajdują się głębokie i ciekawe refleksje na temat historii, czasów współczesnych, kondycji człowieka, jego wyjątkowości bez względu na pochodzenie oraz pełnione obowiązki.

środa, 2 kwietnia 2014

Skrót myślowy

Nieduża szkoła publiczna w dużym mieście. Duże samochody, nowiutkie terenówki przywożą rano dzieci na lekcje, czasem trudno przecisnąć się rowerem. Podobno nie ma dzieci korzystających z zapomóg czy chociażby dopłat do obiadów. Ogólny dobrobyt i sielanka, którą zakłócają małe obrzydliwe stworzonka, które nic sobie nie robią z tego, że miasto, że pieniądze, że luksusy, że wyniki w nauce, że nowe boisko...Stworzonka te noszą nazwę, na dźwięk której wszyscy się wzdrygają: wszy.

Od kilku lat szkoła zmaga się z tym problemem. Kontrole czystości włosów powtarzane są coraz częściej.
Ostatnio moja ukochana sześciolatka wróciła z zerówki i chwali się:
- Wiesz mamo, pani nam sprawdzała głowy
- No i? - czekam na puentę
- Powiedziała mi, że nie mam.