środa, 9 sierpnia 2017

Prezent

Pisałam kiedyś, że 6 grudnia niemal każdego roku mam głębokie przekonanie, że Św. Mikołaj o mnie pamięta, że mimo, iż od tylu lat nie znajduję już cudownej paczki z różnościami, rano, obok łóżka, to jednak on jest i nadal mnie lubi. Jego prezenty są dostosowane do moich potrzeb, ale nie wywołują już takiego przyjemnego, niesamowitego dreszczyku emocji, co te szeleszczące paczki, których wieczorem nie było a rano już są.
Pamiętam doskonale to uczucie - tę ekscytację, niemalże mistyczne doznania, oczywiscie na miarę kilkuletniego dziecka, to oczekiwanie na zaśnięcie....Nigdy się na Świętym Mikołaju nie zawiodłam, zawsze był, taki jak trzeba, nie zmieniłabym tych przeżyć ani o milimetr.
Najpiękniejsze, że on nadal jest przy mnie i pamięta. Ja zapominam, jestem jak niewdzięczna córeczka, która co chwilę marudzi, choć niczego jej nie brakuje, a świat wokół kręci się z rytm jej zachcianek i humorów.

Taki cudowny prezent dostaliśmy - cała nasza rodzina - na początku tego lata. Droga, żeby po niego wyciągnąć ręce, żeby chcieć, była długa. A On cierpliwie czekał i przygotowywał nas na przyjęcie. Jego wysłannik - Św. Mikołaj pojawił się i zostawił nam tę paczkę pod poduszką. A my, jakby ciągle przez sen, otworzyliśmy ją i obudziliśmy się.

Rekolekcje. Oaza Rodzin 1 stopnia. Cudowne, niesamowite przeżycie, od pierwszej chwili, w zasadzie od momentu zapakowania walizek do samochodu i wyruszenia w drogę. Otrzymaliśmy tę łaskę niespodziewania się niczego, a tylko przyjemnej ekscytacji. Każda minuta tych 15 dni była darem, była cudem.

Nie umiem za to podziękować, tak jakbym chciała. Nie znajduję odpowiednich słów, czuję się taka malutka i bezsilna w wyrażaniu wdzięczności.

niedziela, 19 lutego 2017

Milczenie. Shusaku Endo


Zabieram się od kilku dni za tę recenzję, czy może, za opisanie swoich refleksji po przeczytaniu książki. A od wczoraj, po obejrzeniu filmu. Nie jest to łatwe, ponieważ historia opisana przez Endo nie chce mnie opuścić. Dawno nie czytałam  ksiażki, która siedziałaby we mnie tak długo....

O książce dowiedziałam się - ja zapewne spora grupa czytelnmików - po zapowiedzi filmu Martina Scorsese. Próbowałam ją wypatrzeć i kupić na allegro, ale okazało się to dosyć trudne. Wreszcie zdobyłam się na pójście do biblioteki i okazało się, że w jednej z filii mają wydanie "Milczenia". To z czarna stopą na okladce.
Zanim dotarłam do tej filii, Znak zdążył książkę ponownie wydac, więc kupiłam ją od razu, jeszcze ciepłą, prosto z drukarni.
Nie wiem, dlaczego piszę o tym tak szczegółowo. Może dlatego, że czasami zdarza mi się mieć jakąś ogromną potrzebę przeczytania książki, o której nic nie wiem, o ktorej nikt nic nie wie, a jednak coś mnie do niej ciągnie. Zazwyczaj po przeczytaniu okazuje się, że moja intuicja była trafna, warto było książkę nabyć i przeczytac.
Nie inaczej było z "Milczeniem". Czytałam tę książkę dwa wieczory i to tylko dlatego, że nie chcialam skończyć za szybko.
Autor, Shusaku Endo to w mojej ocenie mistrz słowa. Zbudował napięcie od pierszej strony do ostatniej, używając słów bardzo oszczędnie. Nie wiem jak on to zrobił - książka jest lapidarna, tak wlasnie bym ją określiła. W czasach, gdy dominującym dźwiękiem jest ludzkie gadanie, przegadanie,  słowa, słowa i słowa, rzeka słów, coś tak oszczędnego a zarazem wymownego, jak opowieść Endo to wyjątek.


O misjach katolickich w Japonii niewiele wiedziałam. Gdzies mi się obiło o uszy, że chrześcijaństwo było tam religia prześladowaną i to w zasadzie tyle. Kiedyś przypadkowo trafiłam w jakimś czasopiśmie na obszerny artykuł o losie misjonarzy na wyspach japońskich i o torturach jakim byli poddawani. Japończycy słynęli po II WŚ ze swojej pomysłowości względem zadawania wyrafinowanego cierpienia jeńcom amerykańskim, tak więc byłam przygotowana na hardocore, ale opis męczęństwa misjonarzy z XVII wiecznej Japonii jednak zaskakiwał brutalnością.
Dlatego też, biorąc do ręki "Milczenie", nie spodziewałam się ani happy endu, ani że będzie lekko. I nie było. Czytaniu towarzyszy napięcie, które osiąga szczyt pod koniec opowieści, gdy ojcies Rodriguez zamknięty w ciasnej i ciemnej celi oczekuje na tortury.
Po lekturze ciężko i trudno jest wrócić do rzeczywistości. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że mój świat się odmienil.
Po pierwsze: zobaczyłam z całą wyrazistością, że nie mam prawa oceniać drugiego człowieka. Zwłaszcza siędząc na wygodnej kanapie z kubkiem pysznej herbaty. Kimże jestem, by oceniać, chcę powtarzać za papieżem Franciszkiem. Tak, wiem, akt apostazji zasługuje na potępienie, ale czy zasluguje na potępienie człowiek, który dokonuje tego aktu? Czy mam prawo kogoś potępiać, nie mając pojęcia, jak zachowałabym się będąc w analogicznej sytuacji?
I czy nie dokonuję codziennie drobnych aktów apostazji w swoim wygodnym życiu?

Ciarki przebiegają mi po plecach na myśl o długim, bo ponad 40 letnim życiu bohatera na obczyźnie, bez nadziei na powrót, bez korzeni, zmagając się z własnym grzechem, dzień w dzień. Św. Jan Berchmans powiedział: "Zwykłe życie (codzienne obowiązki - wstawanie, praca, zmaganie się z problemami) jest moją największą pokutą". Czy darując Rodriguesowi tak długie życie (żył podobno do 80-tki), Bóg nie wyznaczył mu już pokuty na ziemi?

Postać księdza Rodriguesa fascynuje, bo to lustro, w którym każdy z nas może się obejrzeć. Odważny, głęboko wierzący, odczuwający żywą więź z Chrystusem,  młody, buńczuczny tą młodością, osaczony, zastraszony do granic wytrzymałości, torturowany psychicznie, złamany, przetrącony....
Pytanie: czy mógl to wytrzymać? Byli tacy, co wytrzymali. Było ich o wiele więcej. Po której stronie ja bym się znalazła, gdybym była Rodriguezem?

Ciekawa postacią jest Inoue, eks chrześcijanin, samuraj zwalczający katolików za pomocą wyrafinowanych sposobów. Znał chrześcijan, znał ich wrażliwość. Umiał tę wiedzę wykorzystać w służbie złu.


Film jest dosyć wiernym obrazem książki, Scorsese nie epatuje krwią męczennikow, jest oszczędny w wyrazach, scenom nie towarzyszy żadna muzyka, co w tym wypadku potęguje grozę całej opowieści. Na niemal trzygodzinnym seansie widz siedzi nieruchomo. Sala kinowa wypełniona po brzegi, a były momenty niesamowitej ciszy.....


Doskonalym uzupełnieniem książki i filmu byłoby opracowanie historyczne na temat stosunków Japonii z Europą. Walki o wpływy i możliwość swobodnego handlu. Katolicy nie byli bowiem prześladowani tylko z powodu lęku, jaki budziła w kaście panujących nowa religia (wszak dzieki niej byle wieśniak mógł się poczuć wolnym człowiekiem, godnym, a nie brudnym bydłem na uslugach panów - nie moglo się to panom podobac). Ktoś podpowiedział Japończykom, jak łamać nawróconych na katolicyzm ludzi. Fumi-e czyli wizerunek święty, który przeznaczony był do deptania przez apostatów nie był japońskim wynalazkiem, tylko holenderskim. Ciekawe, że podczas izolacji Japonii tylko holenderscy kupcy mieli tam dostęp....Nic nie jest takie, jakim się wydaje.















poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Nabokov

Bardzo trudno mi wytłumaczyć - bo sama tego nie rozumiem - dlaczego co jakiś czas czytam książki Nabokova. Być może z tego samego powodu, czyli jakiejś tkwiącej we mnie dysfunkcji wracam do opowiadań Hansa Heinza Ewerska i Hansa Strobla - dwóch psychopatów, którzy pisali całkiem niezłe, bardzo mroczne i odrażające opowieści grozy.
Widocznie człowiek ma zawsze w sobie jakiś gen destruckji. Oczywiście nie mam na myśli tego, że czytanie wytworów tych psycholi niszczy mnie w jakiś sposób, chodzi o to, że zazwyczaj czytam ksiązki pełne światła i ciepła, od zawsze lubiłam lektury krzepiące mnie na duchu, z jakimś morałem, mądroscią. Nie wspomnę już nawet o mojej trwającej już dłuższy czas fascynacji Pismem Świętym (wiem, mało oryginalne, chyba nie ma człowieka, który - jeśli zacznie czytać Pismo - nie zafascynuje się nim).
No, ale od czasu do czasu nurzam się w mrokach. Tym mrokiem sa między innymi opowieści Nabokowa. W miniony weekend przeczytałam w trzy godziny "Śmiech w ciemności", bo akurat tego jeszcze nie znałam, a coś mnie skusiło, żeby wziąć tę książkę z bibliotecznej połki.

Niepokojąca i smutna ksiażka, a już fragmenty, w których główny bohater, Albinus - już po wypadku, niewidomy, siedzi w pokoju, przekonany, że jest sam, uczy się patrzeć na świat innymi zmyslami, a na przeciw niego siedzi kochanek jego kochanki, o którym nasz bohater myśli, że jest homoseksualistą i  wyjechał w swoją kolejna podróż po świecie. I ten kochanek kochanki, Rex, całymi godzinami obserwuje ślepca, gdy ten nie ma o tym zioelonego pojęcia, łaskocze go źdźbłem trawy, udającym natrętną muszkę i nieźle go to bawi. A nocami konsumuje swoją miłość wraz z kochanką Albinusa, Margot. Jest to opis tak nieludzki i wstrząsający, że ciagle zastanawiam się, co siedziało w głowie Vladimira Nabokova, że fascynował się tak bardzo perwersją.
Mimo tego "Śmiech w ciemności" o wiele bardziej przypadł mi do gustu niż najsłynniejsza "Lolita".
W "Śmiechu" znajdujemy również mnóstwo ukrytych znaczeń, tropów, motyw ślepoty przewija się przez całą opowieść, w zasadzie od początku. Albinus jest uznanym i szanowanym znawcą malarstwa, kolekcjonerem dzieł sztuki, i choć wydaje się, że osiagnął mnóstwo w tej dziedzinie, nie widzi, że kilka z jego prywatnych obrazów to falsyfikaty, jeden namalowany przez bezwględnego Rexa - ukochanego kochanka kochanki Albinusa. Albinus nie widzi, że Margot, to jego fatalne zauroczenie, to bezwględna, zimna kobieta, realizująca konsekwentnie swój plan, kosztem zdrowia i życia innych ludzi. Albinus jest zaślepiony pożądaniem do tego stopnia, że porzuca cale swoje dotychczasowe życie, żonę, córeczkę, ryzykuje swoją reputację, naraża się na smieszność ("O, patrz, jak ten Niemiec bawi się ze swoją córką" - mówi na plaży angielka do męża, na widok Albinusa wygłupiajacego się w morzu ze swoją ukochaną Margot) W końcu nieszczęśnik ślepnie w sensie dosłownym, jest zdany na łaskę swojej kochanki, która z kolei ze swoim ukochanym poniżają na każdym kroku Albinusa, w zamian za ich dobrą zabawę Albinus podpisuje dla nich czeki z sumami wypisanymi przez Rexa.

Książka jest dołująca, bo chyba nikt tak jak Nabokov nie potrafi pokazać nędzy natury ludzkiej. Mamy głupiego, naiwnego, neurotycznego znawcę malarstwa, z drugiej strony jest Rex - utalentowany rysownik, bezwględny cynik. Po środku stoi Margot - wyrafinowana, wulgarna dziwka, bez krzty sumienia. To smutne obrazki, odzierające ze złudzeń odnośnie kondycji człowieka.
Jedyna nadzieja, jaka może płynać z tej lektury, to taka, że czytelnik być może wyciągnie jakieś wnioski w swoim życiu, patrząc do czego prowadzi całkowite uleganie impulsom i namiętnościom.
Marna to nadzieja, bo człowiek to tylko człowiek, ale nadzieja zawsze umiera ostatnia.


środa, 13 kwietnia 2016

Dotknij Boga, nie bój się ludzi

Trwa właśnie tydzień biblijny, a jutro kulminacja obchodów 1050 rocznicy chrztu Polski. Pomyślałam sobie, że jest to dobry moment na napisanie kilku słów o książce, która zrobiła na mnie duże wrażenie, jest mi bliska i polecam ją każdemu.

Kilka lat temu miałam taki ambitny pomysł opisania na blogu swoich przygód z czasów, gdy jeździłam autostopem po Europie, nie miałam komórki, pieniędzy, zmartwień ani stresów. Byłam chyba najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, co nie znaczy, że teraz nim nie jestem. Jestem, ale wówczas szczęście moje to była beztroska i totalny brak zamartwiania się, a nawet zastanawiania się nad przyszłością. Nie opisałam tego i już chyba tego nie zrobię, bo nie ma po co. Lepiej zrobił to ktoś inny. Ograniczę się teraz jedynie do jednego wspomnienia.

To wszystko działo się już 16 lat temu, gdy studiowałam i z przyjaciółmi uznaliśmy w pewnym momencie, że perspektywa akademika nam już nie wystarcza, trzeba rozejrzeć się po szerokim świecie. Był to czas, kiedy usilnie próbowano robić z nas marksistów, ateistą i wierzącym każdy z nas był równocześnie w zależności od nastroju chwili, każdy z nas uważał się za alfę i omegę, tak ogólnie. A gdy wylądowaliśmy w jakimś małym miasteczku na południu Europy, bez znajomości języka tubylców, z marnym groszem w kieszeni, kiszonym na później, by wystarczyło jak najdłużej, pierwsze swoje kroki kierowaliśmy do najbliższego kościoła katolickiego. Czemu? Nasze myślenie szło tym torem: jesteśmy Polakami, a więc wszyscy wiedzą, że katolikami, logiczne więc, że pomogą swoim. 
I tak było. Zawsze spotykała nas pomoc, życzliwość. Na setki przypadków, kiedy mniej lub bardziej potrzebowaliśmy wsparcia i pomocy, nie wydarzyło się nigdy nic złego, nikt nas nie próbował skrzywdzić, albo co tam jeszcze. A wręcz przeciwnie.

Podam przykład, jeden, a mam ich cały wielki worek. Siedzimy sobie na krawężniku, pod sklepem w miejscowości Casino, jemy późne śniadanie złożone z bułki i jogurtu. Jest tak gorąco, że nie mamy siły zastanawiać się, jak dostaniemy się na Monte, malujące się przed naszymi oczami. Nie chce nam się nawet rozmawiać, jeszcześmy się dobrze nie obudzili. I podjeżdża na starym skuterku jakiś pan, woła do nas coś w stylu: "Polaki, Polaki, Monte Casino, andjamo..."
Z początku myślimy "wariat", ale grzecznie staramy się odpowiedzieć, że tak, jesteśmy Polakami, chcemy dostać sie na Monte Casino. Wtedy znowu on coś odpowiada i odjeżdża, wzruszamy ramionami, a za kilka minut ten człowiek jest znowu obok nas, ale siedzi tym razem w rozklekotanym, starym fiaciku i zaprasza nas do środka.
Pojechaliśmy z nim i dzięki temu dostaliśmy się na wzgórze, zwiedziliśmy cmentarz polskich żołnierzy, klasztor, zjedliśmy obiad (ufundowany przez naszego nowego znajomego). A wieczorem wylądowaliśmy na campingu (co było wyjątkowe, bo campingi były dla nas za drogie). Ale nasz przyjaciel zapłacił za ten nocleg, przyszedł jeszcze życzyć nam spokojnej nocy i wrócił do swoich spraw. Noc była całkowicie niespokojna, spędziliśmy ją w dużej części w innej miejscowości, której nazwy nie pamiętam, na plaży z bieluteńkim piaskiem, pijąc wino i objadając się lodami. Ponieważ w namiocie obok na campingu w Casino mieszkał siwy pan, który, gdy usłyszał język polski, wzruszył się, bo jak mówił, pracował kiedyś jako inżynier w Tychach, uwielbia Polaków za ich otwartość i katolickość. Więc postanowił umilić nam pobyt i zaproponował tournee po okolicy z atrakcjami.

Jak pisałam wcześniej, to jeden z całego mnóstwa przykładów bezinteresownej czyjejś życzliwości i zainteresowania. Spotkaliśmy na swojej drodze autostopowicza tylu różnych ludzi, którzy po prostu byli ludźmi i nas potraktowali też jak ludzi. Nic więcej.


Po latach znajduję w księgarni książkę pt. "Dotknij Boga". Nazwisko autora widzę po raz pierwszy. Patryk Świątkowski prowadzi bloga "Paragon z podróży", część swoich przygód  wydał drukiem.

Te przygody są o tyle ciekawe i inne niż większość tego typu opowieści, ponieważ Patryk wyrusza w podróż autostopem bez złamanego grosza w sensie dosłownym, bez karty kredytowej. Staje na drodze i czeka, co przyniesie los. Ale celem jego podróży są zgromadzenia duchowne, zakonne, te najuboższe, które żyją z tego, co dostaną z łaski Pana, pracują w cichości, wykonując często pracę, której nikt inny się nie podejmie, wolny czas spędzają na modlitwie i adoracji. I nigdy nie usłyszysz o nich w mediach. Może nawet nie chciał byś usłyszeć. Patryk zatrzymuje się w różnych takich wspólnotach, pracuje z nimi, modli się i z każdym dniem doświadcza coraz większej łaski.

Książka nosi podtytuł "W poszukiwaniu ludzi, którym pozostało tylko szczęście". Autor dzięki tym spotkanym ludziom naprawdę dotyka Boga. Ponieważ człowiek został przecież stworzony na Jego  obraz i podobieństwo, i najłatwiej zobaczyć i dotknąć Go tam, gdzie nie jet przysypany zgiełkiem, blichtrem, przepychem. 

Książka Patryka Świątka jest wyjątkowa. Ale nie wyjątkowa, bo napisana z jakąś literacką swadą czy brawurą. Ale dlatego, że pozwala przypomnieć sobie rzeczy oczywiste, o których nie wiemy lub nie chcemy pamiętać. Bo świat i szum wokół nas chce nam wmówić coś zupełnie odwrotnego, że człowiek jest z natury zły i słaby, zorientowany jedynie na swoje egoistyczne potrzeby, realizowane za wszelką cenę. To faktycznie jest prawda, gdy zamykamy się w domu i włączymy telewizor czy inny Internet. Ale przestaje być prawdą, staje się oszustwem, szkodliwym i tragicznym, jak każde kłamstwo, w chwili, gdy zdobywamy się na odwagę życia dla ludzi i wśród ludzi.
Tej odwagi życzę wszystkim z okazji rocznicy. I nie tylko.



niedziela, 3 stycznia 2016

Święto Trzech Króli

Zanim po raz kolejny 6 stycznia upiekę Galette des Rois*, chciałabym opowiedzieć o książce, która w ubiegłym roku wywarła na mnie ogromne wrażenie.

Zacznę jednak od święta Trzech Króli. Święta, którego nie rozumiałam, aż do niedawna, kiedy w 2010 roku prezydent RP, B. Komorowski podpisał ustawę czyniącą dzień tego święta dniem wolnym od pracy. Tak, tak, niby nic, kolejny wolny dzień, a dla mnie stało się to niemal, nomen omen, objawieniem. Zrozumiałam wagę tego święta, jego głębię poznaję nadal z rosnącą fascynacją.
Pisałam kiedyś o lekturze "Homilii na Ewangelię dzieciństwa" Ryszarda Przybylskiego, która to książka pierwsza otworzyła mi oczy.
W ubiegłym roku przeczytałam książkę Michela Tourniera pt. "Kacper, Melchior i Baltazar".
Po jego mrocznym "Królu Olch" i głębokich opowiadaniach w zbiorze "Parking Konwalia", nie wiedziałam, czego się spodziewać. Szybko zatopiłam się w tej książce bez pamięci.

To opowieść o 4 królach (tak, o czterech), którzy wyruszają ze swoich wygodnych i dostatnich siedzib, gnani potrzebą wyjaśnienia tajemnicy...... życia? ludzkiego losu, przeznaczenia? Gnani niepokojem, ciekawością, żądzą poznania. Każdy z nich ma swoją historię, swój ból, swój los. I ten czwarty król, Taor. O nim nie wspomina Ewangelia. On dociera do Tajemnicy Wcielonej 33 lata później, gdy sponiewierany pracą w kopalni soli (skazał się na nią dobrowolnie, za innego człowieka) dociera do Wieczernika, już pustego, w którym pozostały jednak okruchy chleba, który kilka chwil wcześniej Chrystus zamienił w swoje Ciało....

Warto sięgnąć po tę książkę, nie tylko z okazji święta.
Jak zwykle jednak - jeśli chodzi o książki opisywane przez mnie na blogu - w księgarni jej nikt nie dostanie. Ja wygrzebałam ją w czeluściach antykwariatu przy ul. Szewskiej. Można ją kupić na allegro. Zachęcam.
 
 
 
 
 
 
 
 
*Galette des Rois to francuski zwyczaj, jeszcze z epoki przedrewolucyjnej. Poznałam go dokładnie w szkole językowej podczas kursu francuskiego i przyniosłam do domu. Lubimy tak się bawić, niebawem napiszę o tym więcej.

sobota, 2 stycznia 2016

Czas

Na jednym z moich ulubionych blogów (może nawet najbardziej ulubionym), którego Autorki nie znam, ale której sporo zawdzięczam, dzięki temu, że jest regularnie obecna, że mogę czytać jej przemyślenia, piękne jak poezja, przeczytałam dziś to:

"Przed nami leży czas jak wielki niepokalany obrus. Cały rok. Cały zwój materii z najlepszej przędzy, o splocie tak niespotykanym jak antyczne tkaniny, drogocenny i rzadki jak bisior. Dar darmowy i niedoceniony.
Co z nim zrobimy zależy tylko od nas. Możemy odciąć kawałki i rozdać innym. Jeden z najpiękniejszych darów – po prostu czas. Część zostawmy sobie i Bogu.
Ale możemy go też podeptać, podrzeć na bezużyteczne strzępy, wytrzeć w niego brudne buty, sprzedać za marne błyskotki.
Biały obrus czasu na stole naszego życia."

http://ruttka.blox.pl/html


Czas dany innym....

Znam 80 - letnią kobietę, wspaniałą,  wykształconą, niesamowicie inteligentną osobę, która kilka lat temu zorientowała się, że pomyliła się, uważając, że to praca i samorealizacja w ukochanej pracy to esencja życia człowieka. Że tym sensem życia jest miłość. A miłość to przede wszystkim czas poświęcony innej osobie/osobom. Ta pomyłka to błąd nieodwracalny, a groza tej nieodwracalności jest straszna.
Z okazji zmiany cyfry w kalendarzu w internecie można znaleźć mnóstwo memów, życzeń, wróżb na Nowy Rok. Moją uwagę przykuło zdanie (niestety nie pamiętam autora): "Jest później niż myślisz"

Wiele można w życiu naprawić, ale czy jest możliwe odzyskanie straconego czasu?

Od wielu już lat, tuż przed świętami, dominuje w mediach temat spędzania Wigilii i Bożego Narodzenia z rodziną. Gdyby wierzyć popularnej narracji, okazałoby się, że dla większości Polaków spędzanie świątecznych chwil z rodziną to katorga, sztuczny przymus, znienawidzony konwenans. I mamy wysyp porad psychologów, którzy doradzają, jak ten rytualny koszmar zamienić w przyjemność, czyli jak ładnie powiedzieć rodzinie, że mamy ją w doopie, wolimy się wyspać, iść do knajpy, niż patrzeć na ich zakazane gęby. Słyszałam porady, jak to nie powinno się "rezygnować z siebie" (co to, do cholery, znaczy?!), umieć być asertywnym, jak powinno się po pracowitych miesiącach mieć prawo do spokojnego (czytaj: samotnego) wypadu na Majorkę i jak wytłumaczyć to naszym zaściankowym rodzinom, żeby babcia nie poczuła się nadto urażona.
Nie słyszałam ani jednej psychologicznej pogadanki o tym, że jeśli masz problem z tym, żeby raz na rok podarować czas swojej rodzinie, to może powinieneś/powinnaś zastanowić się nad sobą. Nie słyszałam, by jakiś psycholog sugerował, że ważne są również uczucia innych, że może są na tym świecie ludzie, którzy cieszą się z naszego towarzystwa, tęsknią za nim i nawet jeśli my tych uczuć nie podzielamy, to może powinniśmy się ucieszyć z faktu, że ktoś chce nas jeszcze widzieć w swoim domu i być za to wdzięczni? Docenić to? Odwdzięczyć się?
Czy jest gdzieś koniec tej "samorealizacji"? dziwnie pojętego prawa do prywatności?

Nie chcę oceniać ludzi, którzy popadają w sidła egoizmu pod przykrywką asertywności. Chciałam tylko powiedzieć, że jedyne co warto, to dzielić ten obrus naszego czasu pomiędzy innych, pomiędzy rodzinę, najbliższych, ale też pomiędzy wszystkich, którzy - zawsze z jakiegoś powodu - stają na naszej drodze. Na Nowy Rok życzę wszystkim,  także sobie, by nie doświadczyć bolesnego uczucia, które zazwyczaj towarzyszy myśli, że już jest za późno....

środa, 9 grudnia 2015

"Szofar zabrzmiał" czyli kolejna książka Francine Rivers

Od kilku miesięcy czytam z wielką pasją książki pani Rivers. Są to bardzo dobrze napisane czytadła, różniące się od innych czytadeł tym, że pisane z pozycji zaangażowanej, mocno wierzącej chrześcijanki -  protestantki, jaką jest autorka. Zaczęłam od "Ostatniego zjadacza grzechu" poprzez sagę "Znamię lwa", a ostatnio skończyłam "Szofara".
Jest to wciągająca opowieść o relacji między ojcem i synem, przerośniętych ambicjach, które doprowadzają do wypaczenia idei, a w rezultacie do osobistej katastrofy, która zawsze u Rivers jest początkiem nowego życia...

Młody pastor, pełniący funkcję pomocnika w jakimś wielkomiejskim, dobrze prosperującym zborze, przyjeżdża do małego kalifornijskiego miasteczka, z misją ratowania tamtejszej wspólnoty od całkowitej rozsypki. Pastor Paul jest synem innego pastora, znanego w całych Stanach, popularnego i wielbionego przez tłumy. Syn maniakalnie próbuje dorównać ojcu, zatraca się w swojej posłudze, która stopniowo przestaje być służbą Bogu, a przeradza się w realizację ambicji, zarabianie dużych pieniędzy i służenie zgoła czemuś innemu. Pastor  gubi po drodze sens swojej posługi, niszcząc miłość żony i syna....

Czytając tę powieść dowiedziałam się dużo  na temat funkcjonowania wspólnot i kościołów protestanckich, podejścia członków tych przeróżnych kościołów do wiary. Książka przybliża kulturę Amerykanów tak różną od naszej, ich sposoby realizacji poszukiwań duchowych. Utwierdziłam się w przekonaniu, że protestantyzm nie jest i nie będzie nigdy dla mnie, wydaje mi się czymś okropnym to ich mnożenie wspólnot, w zależności od tego, czy się lubią, czy zgadzają z sąsiadem z ławki kościelnej czy nie.
Ale jak to u Rivers, pojawiają się bohaterowie, którzy uczą pokory, cierpliwości i całkowitej, niezachwianej wiary w bożą Opatrzność. Co ciekawe, autorka poprzez swoich bohaterów ostro krytykowała uleganie trendom, modom i gustom parafian przez pastorów i zbory. Ciekawe dla mnie dlatego, że zawsze kojarzyłam kościoły protestanckie jako wspólnoty goniące za nowinkami mogącymi przyciągnąć więcej wiernych. Zawsze ceniłam kościół katolicki za to, że jest stały i ostrożny we wszystkich zmianach. Jest to jedyna słuszna droga, trwanie w wierności, a nie podążanie za modą, co zawsze kończy się katastrofą dla podążającego. Rivers w swojej powieści bardzo to akcentuje.

To, co mnie denerwowało, to produkt placement, zupełnie dla mnie absurdalny, a obecny na co drugiej stronie. Nie wiem, czy to wina, pomysł (?) tłumacza, czy po prostu książka została wydana za granty od sponsorów? Mam też kilka zastrzeżeń do pracy edytorów, ale ogólnie polecam, jako dobrą, a równocześnie lekką, przyjemną i wciągającą lekturę po ciężkim dniu pracy.