środa, 22 stycznia 2014

Jak to jest....jak to będzie?

- Mamo, zagraj ze mną w coś...
- Nie mogę teraz, bo jestem zajęta
- Ale ja się nudzę, co mam robić?
- Poczytaj książkę
- !!! Aż tak się nie nudzę.

To taka jedna z wielu rozmów moich i mojego syna dotycząca czytania książek.


Wczoraj dostał 5 z języka polskiego za głośne czytanie nowego tekstu, a pani na dodatek pochwaliła go, że jest jednym z najlepiej czytających dzieci w klasie.

To jak to jest z tymi pozostałymi dziećmi w klasie?

Czy jest możliwy powrót człowieka do rysowania opowieści w kamieniu? na ścianie w jaskini?

Ja wiem, że ludzie tysiące lat żyli bez książek i rozwijali się całkiem prawidłowo.

Ale czy jest możliwe, byśmy znowu mogli powrócić do takiego życia? Nie mówię, że od razu zaczniemy chodzić w skórach niedźwiedzich lub lamparcich, w zależności od klimatu i szerokości geograficznej. |Ale..

Czy możliwe jest życie bez znajomości tekstu pisanego? Bez umiejętności czytania?

A może to nieprawda, że książki rozwijają wyobraźnię? Albo, że pomagają w zdobywaniu wiedzy?
Może to tylko nasze złudzenie? Nasze mylne widzenie świata?
Może rozwój wyobraźni, rozwój duszy człowieka w żadnym stopniu nie zależy od książek, a nam się po prostu tak zdawało?
Może potęga intelektu człowieka nie ma zupełnie nic wspólnego z jego umiejętnością czytania?
Może czytanie książek to po prostu wymysł klasy próżniaczej? To kaprys tych, co mają dużo czasu?

Jeśli jednak jest inaczej, jeśli czytanie książek to rozwijanie osobowości, intelektu, krytycyzmu (oczywiście nie jako jedyny czynnik, ale czynnik znaczący), to czy my wszyscy  nie jesteśmy już zgubieni?


wtorek, 14 stycznia 2014

Jak to się mogło stać?....przy okazji AusOpen

Kiedyś na jakimś forum internetowym przeczytałam, że oglądanie meczu tenisowego jest nudniejsze niż oglądanie filmu porno.
Nie znając się specjalnie na jednym ani na drugim, pomyślałam, że to pewnie prawda. Tenis bowiem od dłuższego czasu doprowadzał mnie do szaleństwa. Ciągle obecny w moim domu - rakiety, torby na rakiety, owijki na rakiety, piłki, pojemniki po piłkach. No i ten mąż  "jadę na tenisa". Białe skarpety skutecznie zafarbowane mączką ceglaną. Wieczny stos przepoconych podkoszulków. I co najgorsze - dźwięki.

Stały głuchy odgłos uderzania piłeczki o rakietę, odgłos ślizgających się po nawierzchni butów (ten taki charakterystyczny pisk), stękania grających, albo dziwne spazmowate jęki wydawane przez Szarapową albo Azarenkę. Bywało, że grały razem ze sobą.

To z telewizji.

I jakoś tak powoli, niepostrzeżenie słowo gem zyskało u mnie jakieś znaczenie, określenie "przełamanie" również. Tablice z punktami stały się zrozumiałe. A gdy podczas Wibmbledonu zaczęłam tłumaczyć koleżankom w pracy, kim jest ten Janowicz, co osiągnął, z kim do tej pory wygrał, jedna z nich podniosła na mnie wzrok znad komputera i spytała: "na tenisie TEŻ się znasz?"
(zaraz wyjaśnię, skąd to "też").

I wtedy zatrzymałam się na chwilę, bo przecież, jak to możliwe, że ktokolwiek mógł pomyśleć, że ja się znam na tenisie?

Oczywiście muszę wziąć poprawkę na opinie moich ówczesnych znajomych z pracy. W dużej części były to osoby młodsze ode mnie o niemal dekadę, jeszcze kilka lat przed trzydziestką. Pracujące już i nawet w pewnym sensie doświadczone w tej pracy, ale ciągle u progu doświadczeń życiowych. Osoby te, niezmiernie miłe i sympatyczne, często uświadamiały mi, jak wiele nas dzieli, niby te 8, 9 lat, a przepaść nie do pokonania. Ja interesuję się wszystkim, staram się łapać życie i korzystać z niego, szukam, wciąż szukam, czytam, słucham, obserwuję.
Ale gdy miałam te 26 - 27 lat, nie byłam taka, byłam taką samą nihilistką jak owe moje znajome. Nic więc dziwnego, że trudno mi jest złapać z nimi jakąś wspólną nić porozumienia. Ja marzyłam, by po pracy znaleźć czas i siłę na przeczytanie czegoś, napisanie czegoś, spokojną rozmowę z kimś dla mnie ważnym - one umawiały się na zakupy. Kiedyś spytałam jedną z nich, czy czyta teraz jakąś ciekawą książkę. A ona była bardzo zdziwiona tym pytaniem, jakby je pierwszy raz w życiu usłyszała i odpowiedziała prostolinijnie, że jedyne co czyta, to nowe rozporządzenia i korespondencję z urzędem marszałkowskim.
A kiedy pochwaliła się publicznie, bez najmniejszej żenady - dziewczyna po studiach, zdolna, inteligentna, pracowita i perfekcyjna w swojej pracy - że wreszcie umie już odróżnić fortepian od pianina - byłam zdruzgotana.

Ale prawda jest taka, że pewne obycie w świecie, gdzie tam w świecie, w normalnym życiu, zdobywa się latami. Nie próżno Żydzi dopuszczali mężczyzn do działalności publicznej dopiero po ich 30-stych urodzinach......Mądry naród.

Ja wprawdzie nie miałam nigdy problemu z odróżnieniem pianina od fortepianu, może też dlatego, że moja matka przytrzasnęłaby mi palce klapą gdybym okazała się aż taką ignorantką, ale nie każdy przecież musi wychowywać się w rodzinie, gdzie przestrzeganie gramatyki, umiejętność śpiewu  i miłość do literatury stawiano na wysokim piedestale.

Faktem jest, że niewiele się różniłam od moich dzisiejszych znajomych z pracy.
Jak to człowiek ewoluuje. ...

Bo teraz tenis.

Przyłapałam się jakiś czas temu na myśli "kiedy będzie ten Australian Open?"

Jeszcze nie jestem na tym etapie, żeby znać daty rozpoczęcia turniejów wielkoszlemowych, różnych mastersów i innych drobniejszych wydarzeń. Nie śledzę (jeszcze?) forów tenisowych. no i sama nie gram, bo dla mnie za trudne (próbowałam). Ale jeden blog zdobył moje uznanie. Blog poświęcony tenisowi, bardzo ciekawy, który tworzy dawna bywalczyni salonu24.

Telewizor w domu mam, choć zgadzam się z Coryllusem (i nie tylko), że jest to samo zło. Ale już nic na nim nie oglądamy, prócz "Pingwinów z Madagaskaru" i meczy tenisowych, ewentualnie innego sportu.

Tylko sport został.

Jeszcze tam można znaleźć jakąś autentyczność w człowieku.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Do naukowców jedziemy

- A czy jak żyli jaskiniowcy, to były jeszcze na świecie dinozaury?

Wyrwana z zamyślenia, wjeżdżająca akurat na skrzyżowanie nie umiałam odpowiedzieć rozsądnie, więc zaczęłam coś tam bełkotać, że nie wiadomo, że naukowcy chyba wiedzą, ale być może jeszcze się spierają....

- No to jedźmy do nich - słyszę za plecami stanowczy głosik
-Do kogo?!
- No, do tych naukowców. Spytamy się i będziemy wiedzieć.


Takie to sobie pogawędki ucinamy z Natalią podczas samochodowych rundek po mieście.

A na dodatek ułożyła dziś wierszyk, a nawet kilka wierszyków

 "Dla mamy"
Mama na mnie czeka
jak wracam ze szkoły
bawi się ze mną
przez cały czas
i kocham ją

Inne dzieci się bawią
a ja czekam na mamę
nagle ktoś puka do drzwi
a to mama

Jak śpię
to mi się śni, że czytam z mamą na łące


"Dla taty"
Taty nie ma cały dzień
Patrzę przez okno
czekam na niego
Jak wraca,
opowiada mi bajki na dobranoc



Czy ktoś kiedyś ułożył piękniejsze wiersze? Czemu zawdzięczam, że to akurat ja jestem ich adresatką?

środa, 8 stycznia 2014

Każdy chce być królem

Każdy państwowy urząd we Francji, każda państwowa szkoła i inne jakieś instytucje francuskie mają nad swoimi wejściami wyryte napisy: Liberte, Egalite, Fraternalite. Mania Francuzów na punkcie tych trzech rzeczowników jest znana w całym świecie. Kiedy ostatnio spacerowałam sobie po Paryżu, czytając na murach te napisy, nie mogłam opędzić się od wizji plądrowania królewskich grobów przez plebs francuski, rozwrzeszczanych tłumów pod gilotynami spływającymi krwią...a wszystko w ramach wolności, równości i braterstwa.
A jednak....ile by tych głów nie spadło, ilu by nie zamęczono na torturach w imię miłości ludzkości, tak natury ludzkiej nie zagłuszy nic i choćby nie wiem jak zaczadzeni byli ludzie propagandą równości, każdy jeden ma marzenie, wstydliwie skrywane i nawet czasem nieuświadamiane: rządzić, rządzić, nic nie robić, leniuchować, chłodne piwko w cieniu pić i służby dużo mieć.
We Francji, w której rewolucja zmiotła wszystko, co mogło kojarzyć się z tradycją, zwyczajami mającymi jakikolwiek, nawet zabawny związek z czasami przedrewolucyjnymi, przetrwała jedna tradycja: huczne, rodzinne obchody święta Trzech Króli, z Galette des Roi w roli głównej.
Zwyczaj świętowania w ten sposób sięga podobno jeszcze w mroki średniowiecza, kiedy to gospodyni domu, rankiem w Trzech Króli piekła ciasto nadziewane zwane galette. Przy stole zjawiała się cała rodzina, gospodyni kroiła okrągłą galette na równe trójkąciki, każdy wybierał swój. W jednym kawałku znajdowała się fasolka. Osoba, która wybrała taki właśnie kawałek, z fasolką, stawała się na cały dzień królem lub królową rodziny, koronowano jej głowę przygotowaną wcześniej koroną, a pozostali członkowie rodziny mieli obowiązek traktować szczęśliwca jako władcę  absolutnego - do zachodu słońca.Vive le roi, vive la reine; wiwat król, wiwat królowa!
Zwyczaj ten przetrwał do dziś, właściwie każda rodzina francuska go pielęgnuje, nawet ta najbardziej zegalityzywana. Fasolki zastąpiły figurki, najpierw przedstawiające świętych, teraz jakie bądź, coś jak z jajek niespodzianek. Mnóstwo dorosłych osób posiada swoje kolekcje figurek przechowywane od czasów dzieciństwa, a w Paryżu są sklepy, w których całe półki z maleńkimi postaciami czekają na święto Trzech Króli.
W tym roku Galette des Rois pokroiliśmy rano w naszym domu. Został wybrany król (a raczej królowa) i poszliśmy do kościoła na mszę świętą, a potem na orszak Trzech Króli. Pomyślałam sobie, że tyle lat bezpowrotnie straciliśmy - chodzi mi o te lata, kiedy  Trzech Króli było dniem zwyczajnym, roboczym i szkolnym. Dobrze, że nasze dzieci mogą je przeżywać inaczej niż kiedyś my. Naprawdę warto uczynić z tego dnia dzień absolutnie wyjątkowy na tle innych w całym roku, nie tylko za sprawą jakichś francuskich zwyczajów czy orszaków. Jak pisałam w tytule notki, każdy chce być królem. A być królem oznacza dar, otrzymanie znaku, za którym chce się, musi się podążać.

wtorek, 7 stycznia 2014

Literatura dla dzieci, czyli co czytać, co czytać?

Bardzo lubię przeglądać i czytać blogi tzw książkowe, czyli takie, których autorzy zamieszczają prawie wyłącznie swoje recenzje przeczytanych książek. Jest to interesujące zjawisko ponieważ pozwala czasem wpaść na jakąś interesującą  a nieznaną dotąd książkę, no i przede wszystkim pokazuje trendy w czytelnictwie i na rynkach wydawniczych. Blogi te bowiem w dużej części są sponsorowane przez wydawnictwa, a ich autorzy otrzymują pieniądze za recenzje, pod przykrywką miłości do książek. Ot, nowy product placement.
Na koniec roku na wielu takich blogach pojawiły się podsumowania, czyli ile książek dany bloger książkowy przeczytał w minionych 365 dniach. I ja zdębiałam, ponieważ najczęściej są to liczby trzycyfrowe, nierzadko na przedzie mają 2.
Przeczytać około 200 książek w roku to dla mnie dosyć dużo, mimo, że uważam się za mola książkowego. Wprawdzie mnie nikt za czytanie nigdy nie płacił, więc może gdyby to się zmieniło, to mój licznik skoczyłby znacznie? W każdym razie ja również zrobiłam swoje podsumowanie i wyszła mi nędzna liczba, wstyd się przyznać nawet, jaka. Pociechą była myśl, że kilka pozycji w moim spisie było dwutomowych. Pomyślałam, że nawet brak wynagrodzenia za czytanie niewiele mnie usprawiedliwia.
Ale potem przypomniało mi się, że przecież ja codziennie około godziny czytam na dobranoc swoim dzieciom. Już jakiś czas temu odeszliśmy od systemu "każdy wybiera swój wierszyk, a ja czytam" na rzecz dłuższych powieści i opowiadań, które czytamy etapami przez kilka dni. Gdybym tak podliczyła te książki, które czytam wieczorem dzieciom, to już mój roczny rezultat nie byłby taki przygnębiający.
Z tym czytaniem dzieciom to osobliwa historia. Czytałam mojemu synowi odkąd skończył rok życia z takim zapałem, że nawet goście, jeśli zdarzyło się, że nawiedzili nas w porze kładzenia się spać dzieci, musieli na mnie poczekać - ja czytałam. Raz, że była to nasza wspólna przyjemność, dwa, nie oszukujmy się, postanowiłam urobić syna na czytelnika, licząc, że jak tylko sam nauczy się składać literki, pokocha czytanie, jak swą drugą matkę.
Syn ma już prawie 11 lat, czyta - technicznie - bardzo dobrze, i- tak jak marzyłam - uwielbia czytanie, pod warunkiem, że robię to za niego ja. To znaczy, kocha słuchać, kiedy ja czytam lub dodatkowo (ostatnio) audiobooki. Sam po lekturę sięga zazwyczaj po kategorycznym żądaniu z mojej strony. Z własnej woli prawie nigdy.
Jeszcze mnie to nie martwi, bo do naszego towarzystwa już dawno dołączyła inna osóbka, która również domaga się aby jej czytać (sama jeszcze nie umie), więc wieczorne chwile z książką, traktowane przez nas jak świętość, to moja chwila szczęścia i wytchnienia.
I jest jeszcze jeden aspekt, który wpływa na to, że się cieszę, a nie załamuję rąk nad synem. Ponieważ on nie interesuje się książkami, czyta i słucha tylko tego, co ja chcę żeby czytał i słuchał. Zdaję sobie sprawę, że właśnie zaczął wyłaniać się obraz toksycznej matki. Być może, ale mój syn kiedyś poszedł z własnej inicjatywy do szkolnej biblioteki i przyniósł do domu jakąś książkę o wilkołakach. Może nie było to gówno typu saga zmierzch, coś bardziej dla chłopców we wczesno  nastoletnim wieku. Nie zabroniłam mu tego czytać, ponieważ zapoznawszy się dyskretnie z zawartością uznałam, że jest to książka strasznie głupia, ale raczej nieszkodliwa. Na szczęście mój syn po kilku rozdziałach sam uznał, ze nie warte to jego czasu i oddał. Do biblioteki szkolnej prawie nigdy nie zagląda, ale nie dziwię mu się wcale, ponieważ pani bibliotekarka jest modelowym przykładem bajkowego stwora, którego rolą jest zniechęcić dzieci na wieki do czytania. Wiecznie skwaszona, obolała (nie omieszka każdemu opowiadać, jak ją głowa dziś właśnie najbardziej boli), patrzy na wschodzących do biblioteki jak na pleśń na chlebie i nawet we mnie budzi trwogę myśl o rozmowie z nią i pożyczeniu książki.
Tak więc w domu czytamy z dziećmi to, co ja uznam za słuszne. A czytam im oczywiście głównie lektury swojego dzieciństwa, poczynając od poezji i wierszy Brzechwy i Tuwima, poprzez książki Jana Grabowskiego o Pucu, Bursztynie, Puchu i tak dalej. Dalej idą książki typu "Kocia mama i jej przygody" (to akurat bardziej dla żeńskiej części rodziny, "W pustyni i w puszczy", "Awantura o Basię"  i wiele innych, które kiedyś ja wygrzebywałam z biblioteki, dziś czytam to po raz kolejny.
Do samodzielnego czytania mój syn ma jeszcze (poza lekturami szkolnymi) taki zestaw: "Do przerwy 0-1", "Glowa na tranzystorach", "Czarne stopy", "Tomek w krainie kangurów". Ponieważ mieszkamy na małym osiedlu, gdzie z rodzicami szkolnym wszyscy się znamy, odkryłam, że inni rodzice robią dokładnie to samo, co my - dają dzieciom do czytania i do oglądania to co sami w dzieciństwie czytali i oglądali. Również, jak się patrzy na książki nowo wydawane dla dzieci i młodzieży, widać, że duża ich część to wznowienia dawno temu napisanych książek. Widocznie takie jest zapotrzebowanie.
No, ale cóż się dziwić, kiedy współczesna literatura dla dzieci i młodzieży nie nadaje się w swojej dużej części do niczego, a już na pewno nie do czytania? Zrobiłam kilka eksperymentów i zakupiłam wytwory wyobraźni współczesnych twórców dla dzieci. Były to książki m.in o Ferdynandzie zwanym szkodnikiem i o parze chłopców, z których jeden opisywany jest jako upośledzony nastolatek, a drugi geniusz z poważnymi defektami w wyglądzie. Tego po prostu nie da się czytać. Może jakoś samemu, po cichu, jeszcze...Ale na czytanie wspólne z dziećmi przed spaniem - w życiu. Język tych książek jest niechlujny, pozerski, przygody opisywane jak z księżyca, ale z tej ciemniejszej jego strony. Po przeczytaniu fragmentu ani mi ani dzieciom nie jest przyjemnie i bezpiecznie, ani nie jesteśmy wzruszeni, ani niczym przejęci. Zniesmaczeni, zniechęceni - to jest bardziej opis naszego ducha po czymś takim.