poniedziałek, 26 stycznia 2015

Słoneczko, czyli moja nostalgia

Dzieci pojechały na ferie, ja siedzę w towarzystwie kota. Próbowałam oglądać "Amelię", ale w połowie filmu porzuciłam ten zamiar. Coś mnie w nim zawsze uwierało. Słodka, zwiewna, delikatna historia została podszyta wulgarnymi treściami, nadając całej historii smak gorzki i powodujący niestrawność. Trochę szkoda, bo sam pomysł "Amelii" wydawał się miły i nietuzinkowy.
Wydawał się.

Historia Marysieńki Orwiczównej, która osierocona przyjeżdża do smutnego, nędznego, zapuszczonego domu jest właśnie taką "Amelią", tylko doskonałą. Tuż przed wyjazdem dzieci skończyłam czytać im tę opowieść. To książka mojego dzieciństwa, spędziłam nad nią niezliczone godziny, bo tak już miałam, że książkę, która mnie urzekła czytałam ciąglę, od nowa i od nowa.

W wielkim domu, który dni swojej świetności przechodził wiele lat wcześniej, żyje rodzina: matka, która całe dnie spędza w łóżku, najprawdopodobniej powalona depresją i wynikającymi z niej skutkami fizycznymi, trojka dzieci: dwoje nastolatków, Janek i Hanka i ich ośmioletnia siostra, Basia. Dzieciaki są zaniedbane, ale przyzwyczajone do zbytków, których już nie ma. Wychowane najprawdopodobniej w rodzinie szlacheckiej, ziemiańskiej - rzecz dzieje się w międzywojniu - po śmierci ojca, jedynego żywiciela rodziny, nadal prowadziły tryb życia jak dzieci bogatej rodziny ziemiańskiej. A sytuacja zmieniała się szybko i dramatycznie. Matka przestała zajmować się nimi i domem, nie zdolna do niczego z rozpaczy i bezsilności, służba pouciekała, za wyjątkiem starej Marty, która wzięła na siebie obowiązki gospodyni domu. Bieda zaczęła wyzierać z każdego kąta, dom niszczał i podupadał, dzieci zaczęły przyzwyczajać się do głodu i jedzenia jedynie gotowanych ziemniaków na śniadanie, obiad i kolację. Nie nauczone nigdy pracy, dbania o siebie i swoje otoczenia, a także odpowiedzialności, dzieci żyły jak dzikusy, zaniedbując szkołę, łobuzując i nie przejmując się niczym.
Na to wszystko przyjechała Marysieńka, 11 letnia sierotka, której ojciec zginął - najprawdopodobniej na wojnie, tak jak mąż dzieci z ponurego domu. Matka dziewczynki po długiej chorobie umiera, pozostawiając na świecie samotną córeczkę, ale samodzielną, pracowitą i o niebiańskim wprost sercu.
Pani Dębska, matka Hanki, Janka i Basi decyduje się przygarnąć sierotę, ze względu na przyjaźń jaka łączyła ją ze zmarłą.
Marysieńka rozpoczyna nowe życie w ponurym, brudnym i zaniedbanym domu. Swą słodyczą i dobrocią zjednuje sobie mieszkańców domostwa, a także małego miasteczka. Dom i domownicy zmieniają się pod wpływem jej starań i ciężkiej pracy, za wyjątkiem Hanki, która nienawidzi dziewczynki i którą ta nienawiść doprowadzi aż do zbrodni.

Na szczęście wszystko kończy się dobrze, a moje dzieci głośno oddychały z ulgą po niektórych rozdziałach książeczki.

Ckliwa historyjka, tak straszliwie niedzisiejsza. Nawet język, w jakim pisze autorka, Maria Buyno - Arctowa jest przestarzały, charakterystyczny dla wczesnych lat 20 -tych ubiegłego wieku.
A jednak jest to historia pełna uroku, pełna emocji i wciągająca - przynajmniej dla moich dzieci.

Dziś już nikt nie pisze takich książek, Marysieńka uznana zostałaby przez opinię publiczną za głuptasa i naiwniaczkę. Mimo to książeczka warta uwagi, przenosi nas w dawne i zapomniane już czasy, ma klimat i urok, jakiego próżno szukać we współczesnej literaturze dla dzieci i młodzieży. Autorka, jak zawsze (znam jej inne książki) poucza dosyć wyraźnie czytelnika o tym co jest dobre, a co złe, stawia za wzór harcerza i mówi bez ogródek, że tak prawy i odważny chłopak jak jeden z bohaterów książki, powinien być każdy Polak.
Czy dziś znajdziemy gdzieś takie stwierdzenia? Takie pouczenia?
Jestem zwolenniczką nazywania rzeczy po imieniu, czasem nawet lubię taka toporną wykładnię i pouczenia. W życiu bowiem, w codzienności mam tyle różnych niuansów, że doprawdy, dobrze czasem odpocząć od niedopowiedzeń, od metafor i domyślania się znaczeń.

Polecam każdemu, nie tylko dzieciom.

Maria Buyno - Arctowa, "Słoneczko"




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz