piątek, 28 marca 2014

Być człowiekiem

Dziś będzie wyjątkowo, bo politycznie. Kiedyś zajmowałam się polityką bardzo aktywnie, dziś, jak autor przytoczonego poniżej tekstu, telewizji prawie nie oglądam, gazet prawie nie czytam, ale mimo wszystko staram się być na bieżąco z aktualnymi wydarzeniami. Nie oglądanie i nie czytanie w moim przypadku oznacza dbałość o higienę psychiczną - unikam więc jak ognia komentarzy różnych "ekspertów", analiz politologicznych, a najbardziej dziennikarskich puent dodawanych do każdej wiadomości.
Czasem słucham tego dla rozrywki i odkryłam, że ta swoista higiena pozwala mi na zachowanie dystansu, a ten z kolei ukazuje jak na dłoni manipulacje, nierzetelności komentatorów, brak jasnych definicji, relatywizm....czyli cały koszmar przekazu medialnego.

Dziś wklejam tekst mojego kolegi,  który pracuje ze mną w stowarzyszeniu. Tekst dotyczy sprawy protestów opiekunów osób niepełnosprawnych. Ale nie tylko. Dotyka natury człowieka, natury państwa i polityki. Polecam.



Od jakiegoś czasu nie oglądam TV, nie czytam newsów na
portalach, ale i tak obija mi się o uszy co tam w świecie słychać. Postanowiłem
więc sprawdzić o co chodzi z tymi niepełnosprawnymi dziećmi w sejmie,
przeczytałem kilka artykułów w sieci. I zerknąłem na komentarze pod nimi.

No i tak.

W dzieciństwie jeździłem w wakacje na wieś do mojego kolegi,
którego rodzice mieli gospodarstwo, uwielbiałem to. Jednym z naszych obowiązków
było karmienie kilkudziesięciu świń. Już parę chwil przed porą karmienia, w komórce
tuż obok chlewu przygotowywaliśmy żarcie. Świnie to słyszały, czuły zapach,
zaczynał się więc jeden wielki wrzask – chrumkanie, kwiczenie, taplanie się w
gnoju, rumor przewracających się wzajemnie tuczników. Ale najlepsze zaczynało
się, gdy otwierały się drzwi i z pierwszym wiadrem w ręku wchodziłem do chlewu.
Świnie rzucały się do koryta, przepychając, depcząc wzajemnie, gryząc,
wsadzając swoje ryje tuż przed ryj sąsiada. Te słabsze, odepchnięte,
przewracały się, wstawały, próbowały wcisnąć pomiędzy, pod, a nawet wspinały
się na inne świnie, powodując wściekłe ataki. Wchodząc z kolejnymi wiadrami
wzbudzałem coraz to większe i głośniejsze wybuchy świńskiego entuzjazmu,
wściekłości, histerii i rozpaczy. Byleby tylko dopchać się do koryta, byleby
tylko wsadzić swój ryj w śmierdzący ochłap szybciej niż sąsiad, wyrwać z ryja
większy kawałek ziemniaka, odepchnąć, napchać się, napchać, do bólu, a potem
spokojnie walnąć się w gnój, zrobić pod siebie i żyć pełnią tego świńskiego
życia, nie wiedząc, że każdy kilogram pochłoniętego żarcia zbliża ją do końca
żywota.  

Tak, to my jesteśmy tymi świniami. Daliśmy się przekonać, że
w życiu najważniejsze to nażreć się, mieć ciepłą wodę w kranie, kiełbasę na
grillu i baterie w pilocie od TV. I święty spokój. I żeby już nikt się nie
przypieprzał. I daliśmy sobie wmówić, że to, co wypracowaliśmy swoją pracą
„dostajemy od państwa”, jak te świnie od łaskawego gospodarza. I żeby tylko
dostać ten swój wymęczony ochłap do koryta jesteśmy w stanie zadeptać się
nawzajem, zagryźć, zatłuc, wyszarpać tego mokrego ziemniaka z ryja sąsiadowi. I
nie patrzymy na innych, na słabszych, bezbronnych, tych mniej zaradnych albo
tych poszkodowanych. I bez żadnych skrupułów będziemy wypominać każdy grosz
zasiłku czy innego świadczenia, bo przecież dlaczego jemu  a nie mnie, bo przecież to „z moich
podatków”, bo to darmozjady, bo są przecież badania prenatalne, i „jak dziecko
jest niepełnosprawne to można ten zarodek legalnie usunąć”…  chrum, chrum, chrum…. A jeszcze
siedemdziesiąt lat temu potrafiliśmy zaryzykować życiem by dać kromkę chleba
Żydowi w transporcie (Google keywords „rodzina Ulmów”), teraz nie ustąpimy
miejsca w tramwaju ciężarnej „bo trzeba było gumkę założyć”.  Siedemdziesiąt lat, trzy pokolenia i
zamieniliśmy się w świnie w chlewie.  

I oto wchodzi Donald Tusk, nasz premier, niczym ten
gospodarz w gumo filcach z wiadrem ochłapów. I z zatroskaną miną tłumaczy, jak
bezrozumnym bydlętom: „no komu mam zabrać, żeby wam dać…?” Przede wszystkim Donaldzie
Tusku, dać to ty sobie możesz co najwyżej prztyczka w nos. Żeby dać, to trzeba
mieć swoje, a ty nie masz swojego tylko to, co zabierzesz nam. To po pierwsze.

A po drugie to mogę ci podpowiedzieć, skąd możesz brać.
Zacznij od siebie i swojej bandy. Tych wszystkich rządowych agencji dublujących
kompetencje ministerstw po to tylko, by mieć posady dla swoich. Tych spółek
skarbu państwa, w których nikomu niepotrzebni menadżerowie i konsultanci od
spraw niewiadomo czego zarabiają za nic dziesiątki tysięcy złotych miesięcznie.
A po kilku dniach „pracy” dostają milionowe odprawy, bo „sorry, tak było w
kontrakcie a z umów trzeba się wywiązywać”.  Albo z milionowych corocznych dotacji na
partie polityczne, za które wygodnie sobie, pasożyty bez honoru, żyjecie. Albo
z tej milionowej armii urzędników, którzy nie dość, że nic pożytecznego nie
robią, to jeszcze PRZESZKADZAJĄ w życiu i pracy tym, którzy jeszcze jakimś
cudem maja siły i chęci w Polsce pracować.

A przede wszystkim Donaldzie Tusku to ty nie jesteś od tego,
aby jednym zabierać a innym dawać jak jakiś cezar. Jesteś – zanotuj to sobie –
od tego, żeby stworzyć w swoim państwie taki system, w którym pracowici i
zaradni ludzie mogą spokojnie i owocnie pracować, i zarobić tyle, żeby utrzymać
godnie siebie, rodzinę i jeszcze spokojnie pomóc  innym. Bo może nie wiesz, ale taka jest natura
normalnego, zdrowego człowieka, że jak tylko ma możliwość, to nie odmówi
pomocy. Bo człowiek nie rodzi się świnią. Człowiek się może nią stać.

środa, 26 marca 2014

W orkiestrze taka trąbka była......

...co bezustannie się chwaliła:
Że jest i mądra, i błyszcząca;
A lśni najpiękniej w blasku słońca,
Że gra najciszej i najgłośniej,
Najmelodyjniej i najprościej,
Że zagra taki takt zawiły,
W którym by inne się zgubiły
- Tak świetna jestem tylko JA!
Tak się pyszniła trąbka ta.
Nikt jej w orkiestrze lubić nie mógł,
Bo wciąż chwaliła się każdemu,
A i każdemu docinała,
Ta złotoblacha samochwała.
Do pana bębna rzekła: - Gruby!
Że taki gruby pał nie zgubi?!
A już zdziwiona jestem szczerze,
Jak tkwią na panu trzy talerze?!
Potem przy fortepianie stała
I tak się z jego trzech nóg śmiała,
Aż poczciwina zaczął dyszeć,
I drżały z gniewu mu klawisze.
Rzucając brzydkie epitety,
zdenerwowała klarnety.
Potem już ze spokojem
zlekceważyła oboje.
Minęła krzesła i pulpity,
I nagle...Co to? Słychać zgrzyty.
Piski i trzaski nagle słychać.
Trąbka zaczęła głośno kichać.
Przybiegł pan bęben, choć nadęty,
A za nim inne instrumenty.
Trąbka kicha i się złości,
Bo fagot mruknął: - Ze starości!
Fortepian brzdąknął: - Ja mu wierzę,
Pan fagot zawsze mówi szczerze.
Przyjechał lekarz - pan kamerton,
I zaczął cicho badać jej ton.
A kiedy skończył, wiedział tyle,
Że zardzewiały dwa wentyle.
Trąbka zaś rzekła z wielkim smutkiem:
Z takim się wszystko kończy skutkiem.
Widziałam tylko innych wady,
Szukałam z kolegami zwady,
Bo byłam dumna, głupia, zła.
Teraz mnie za to zżera rdza.

Niech więc przygodę tę pamięta,
Dumna, złośliwa chwalipięta!



Smaki dzieciństwa! Dla mnie to przede wszystkim słowa, słowa ukryte w moich książkach i książeczkach, które bardzo wcześnie stały się moimi przyjaciółmi. I na szczęście, są nimi nadal.

Wierszyk pochodzi z uroczej książeczki autorstwa Wojciecha Próchniewicza pt. "Wesołe instrumenty". Była ta książeczka w moim domu, czytałam ją po wielokroć, wzruszając się przygodami flecika piccolo, trąbki, klarnetu, saksofonu, puzonu....
Książeczka cieniutka, a taka kochana!

Zapomniałam o niej na długie lata, została w domu rodziców, gdzieś zagubiona w szpargałach, o które nikt już nie dba. I kiedyś, zupełnie przypadkowo, rozmawiałyśmy z siostrą o czymś tam i zupełnie bez związku z samą książeczką przypomniał nam się - prawie równocześnie - wers pochodzący z jednej opowieści o wiolonczeli: "chciała sobie wiolonczela popitolić na weselach".

Wróciły nasze wspomnienia, zawędrowały do naszych książek i ukochanych wierszyków. Od czego więc "wujek gugiel"? Szybko książeczkę wytropiłyśmy na allegro i od tej pory ją mam u siebie. Moje dzieci ją znają doskonale, czytamy sobie czasami, czasami recytujemy - bo kilka wierszyków znamy na pamięć.
Te sympatyczne opowiastki kręcą się wokół przygód instrumentów orkiestry symfonicznej, ale pojawiają się także piszczały organowe, które wbrew rozsądkowi postanawiają rozejść się po świecie i robić karierę solową. Książeczkę przewrotnie zamyka wiersz pt. "Najlepszy instrument", a tym najlepszym instrumentem okazuje się być ....nasz głos.

Nie dość, że wspaniała, wspólna z dziećmi zabawa, to jeszcze dobra edukacja. Dzieci poznają poszczególne instrumenty, zaznajamiają się z niektórymi pojęciami muzycznymi (takt, kamerton, jazz etc) Wszystko żyje, wszystko ma swoją duszę, książki, instrumenty również.
Mój syn wierszyk o trąbce przygotował w II klasie na szkolny konkurs recytatorski.
Książeczka ma nowsze i poszerzone wydanie,  nie pamiętam z którego roku, ale widziałam jakiś czas temu w księgarni muzycznej.
Ja mam oczywiście wydanie takie samo, jakie miałam w dzieciństwie. Cieniutki żółty zeszycik,  Wydawnictwo Lubelskie 1985 rok, z ilustracjami, które kocham, autorstwa Ireneusza Salwy.




poniedziałek, 24 marca 2014

Pobudka ptaków

Dziś będzie krótko. Mam okropny katar, a na spełnienie czeka długa kolejka obowiązków. Poza tym leje i leje i jedyne, co chciałabym dziś robić to leżeć pod kołdrą z ledwo wychylonym nosem, tylko po to, by się nie udusić.

W sobotę byłam na kolejnym wykładzie organizowanym przez Colegium Musicum we Wrocławiu, a prowadzonym oczywiście przez pana Marka Dyżewskiego. Wykład poświęcony był twórczości Oliviera Messiaena.
Ten francuski kompozytor, nauczyciel i teoretyk muzyczny, a przy tym tytularny organista paryskiego kościoła p.w. Świętej Trójcy (La Trinite) przez 61 lat bez przerwy, był również z zamiłowania ornitologiem. Jest to o tyle ważna informacja, ponieważ Messiaen komponował inspirując się ptasim śpiewem, świergotem. Stworzył również zbiór impresji muzycznych pt. Katalog ptaków". Na wykładzie słyszałam tylko krótkie fragmenty, a wydaje mi się czymś fantastycznym poznawać ptaki od strony muzycznej, usłyszeć ich śpiew trochę inaczej, a jednak podobnie. Rozumiem Oliviera Messiaena. Muzyki szukał w naturze, tam, skąd ona pochodzi.
Wszystko stworzenie wielbi Pana!

 Nie oglądając zdjęć w albumach, ale słuchając poszczególnych utworów i w ten sposób uczyć się ptaków i uczyć się muzyki. Piękne, cudowne, inspirujące.

Wklejam link do "Pobudki ptaków". W feerii dźwięków słychać letni poranek, kiedy słońce już wschodzi, wszystko wokół jeszcze uśpione, zamglone, a ptaki, z początku pojedynczo, potem coraz śmielej zaczynają swe poranne trele. 4 rano, przyjemny orzeźwiające chłodek lipcowego poranka. Zapowiedź kolejnego pięknego, słonecznego dnia. Cud życia.


piątek, 21 marca 2014

Kajaczkiem po Paranie

Kiedy kilku mężczyzn popija sobie piwo w kameralnym gronie, a temperatura powietrza wieczorem dochodzi do 35 stopni, to wyobraźnia potrafi eksplodować. A gdy wyobraźnią posługuje się silny mężczyzna, doświadczony podróżnik, taternik, alpinista, żołnierz II wojny światowe i inżynier w jednym, to.....kolejne wieczory spędzamy czytając z wypiekami na twarzy reportaż o spływie jedną z największych rzek świata, Paraną.

Parana to rzeka w Ameryce Południowej, płynie przez Brazylię, Paragwaj i Argentynę. Wpada do Atlantyku, jako La Plata, Srebrna Rzeka, zwana do dziś "Słodkim Morzem". Jak głosi legenda, hiszpański żeglarz Juan Diaz de Solis w 1516 roku wpłynął do ujścia rzeki i myślał, że odkrył jakieś ogromne morze...
Wiktor Ostrowski, autor, narrator i główny bohater niesamowitej wyprawy opowiada nam od początku, jak to było: skąd wziął się pomysł wyprawy, jak znalazł pierwszego współtowarzysza, jak przygotował się na wyzwanie i jak spłynął Paraną, rozpoczynając wodną wędrówkę za wodospadami Iguazu.
Jedna z wielu książek podróżniczych? Nie wiem, mało czytam takich reportaży, bo nie specjalnie interesuje mnie świat widziany oczami Beaty Pawlikowskiej, albo, co gorsza, jakiejś Martyny Wojciechowskiej. W każdym razie żadna z tych pań pomimo otoczki, jaką budują wokół siebie, nie zdobyłaby się na wyczyn spłynięcia ogromną, niezmierzoną wręcz rzeką ponad dwa tysiące kilometrów.....gumowym kajaczkiem. A potem żadna z nich nie napisałaby tak ciekawego reportażu na ten temat.

Ostrowski przygotowuje się długo i dobrze do wyprawy, najpierw w towarzystwie doświadczonych już osadników z Polski, wśród których jest słynny "Don Juan" Jan Szychowski (konstruktor tamy na rzece Chimiray, plantator yerby). Uczy się Wielkiej Rzeki, uczy się przetrwania w ekstremalnych warunkach pogodowych (upały doprowadzające do omdleń i halucynacji, niezliczone insekty etc).

Wyprawa rozpoczyna się, gumowym kajaczkiem płynie Wiktor Ostrowski i jego znajomy (który w połowie wyprawy musi wrócić do cywilizacji). Mają ze sobą namiot, kilka niezbędnych naczyń, trochę bielizny i trochę zapasów na najbliższe dni. Miejscowi mówią im "Rzeka was wykarmi"

Płyną z autorem Paraną poznajemy "Życie Wielkiej Rzeki" - taki tytuł nosi ta opowieść podróżnicza. Poznajemy ludzi zamieszkujących brzegi, Indian, Europejczyków, którzy uciekli przed światem i znaleźli schronienie w selwie - tak nazywają południowo amerykańską niezmierzoną i niezbadaną przez ludzi dżunglę. Autor opisuje różne sposoby łowienia kilkudziesięcio kilogramowych ryb (np. dorado), przedstawia nam półdzikich rybaków, którzy żyją dzięki Wielkiej Rzece. Czytam o wężach (pierwszy raz dowiedziałam się o wężach które chronią ludzi i są prawie udomowione, jak psy), o owadach, o pięknie dzikiej przyrody. Opisy autor przeplata swoimi spostrzeżeniami, anegdotami, wtrętami historycznymi. Możemy też  przeczytać o wyspie trędowatych na środku Parany.

Ostrowski, pijąc piwo z kolegami w domku profesora Rechniewskiego przyjmuje zakład, że spłynie Paraną i to w ściśle określonych ramach czasowych. Wieść o zakładzie niesie się po całej przeogromnej rzece a autor niczym Filias Fogg płynie i płynie i przeżywa przygody, których mu można jedynie pozazdrościć.
Nie napiszę tu, jak kończy się podróż, czy Ostrowski zakład przegrywa czy wygrywa.
Może ktoś będzie chciał przeczytać tę wspaniałą książkę, napisaną poprawną, piękną, bogatą polszczyzną. Książka została wydana w 1967 roku. I wiem, że była potem wznowiona w 1977 roku. Czy później również? Tego nie wiem, ale natrudziłam się szukając egzemplarza. O bibliotekach można zapomnieć, bo one pozbywają się regularnie swoich zbiorów, pozostają antykwariaty. Ostrowski napisał więcej reportaży, ale nie udało mi się odnaleźć innego, poza "Życiem Wielkiej Rzeki". Będę szukać, ponieważ Wojciech Cejrowski może się schować ze swoimi opisami Ameryki Południowej.
Książka Ostrowskiego to prawdziwa perła, chyba można ją określić mianem białego kruka. Cieszę się, że mam ją już u siebie, spędziłam z nią wiele miłych wieczorów, a niedługo będę chciała, by tę drogę przebył również mój syn. Warto.


 
 

piątek, 14 marca 2014

P(i)erły

Znalazłam w necie takie oto zaproszenie na warsztaty organizowane gdzieś w naszym mieście. Podaję treść zaproszenia:
"Zapraszam serdecznie na warsztaty UZDRAWIANIe na poziomie kwantowym przez UWALNIANIE emocji z zapisu PAMIĘCI KOMÓRKOWEJ a także uwalnianie na poziomie kwantowym z kosmicznej GENETYKI DZIEDZICZNOŚCI"

Błagam, pomóżcie! Co to znaczy?


A dziś byłam w Biurze Obsługi Klienta urzędu miasta i w pokoju zawalonym stosami papierów dojrzałam karton podpisany "Wpływy z medii"

Cieszę się, że dziś piątek, a jutro postaram się nigdzie nie wychodzić i nie korzystać z Internetu tylko poczytam sobie książkę.

wtorek, 11 marca 2014

Kobiety

Przeglądam sobie różne blogi moli książkowych i zauważam, że 90 procent piszących to panie. Młode, takie nawet nastolatki (te podobają mi się najbardziej), po panie na emeryturze i babcie. Mężczyzn mało, a jeśli już jakiś się trafi, to poziomem swojego bloga ustępuje paniom zdecydowanie. To oczywiście tylko moje obserwacje i mój gust na podstawie bardzo ograniczonej liczby blogów, które widziałam i czytałam. Choć statystycznie pań jest w tym obszarze blogosfery więcej.
I trafiłam na taki wpis, poświęcony książkom pisanym przez kobiety. Autorka wylicza swoje ulubione pisarki, a pod postem komentatorzy - czy raczej komentatorki - dodają swoje typy.

Okazuje się, że jestem bardzo zacofana, mało czytam i mało przeczytałam do tej pory, bo wielu nazwisk nie znam i nie widziałam nigdy na oczy. Ale część typów jest mi znana, w tym nie tylko z twórczości, ale głównie z nazwiska i okładki. Bo problem jest taki, że książek pisanych przez panie mam niewiele na swoich półkach, bo zdecydowanie jakoś tak preferuję panów.

I teraz pytanie: czy ja preferuję panów pisarzy, czy może książki napisane męską ręką bardziej mi odpowiadają? Oczywiście to drugie.

Więc sobie tworzę swoją listę pań, najpierw tych, które znam, lubię i czytałam, a potem tych, po których książki nie sięgnę, gdyż zbyt wysoko cenię sobie swój czas.

Moje autorki:
Lucy Maud Montgomery - zaczytywałam się we wszystkie "Anie" i "Emilki", czytałam od początku do końca i z powrotem. Potem był jeszcze "Błękitny zamek". Książki te były moim odpoczynkiem, pociechą rozrywką, drugim życiem. Zaniedbałam przez nie inną literaturę, bo one były w moim życiu tak obecne i wszędobylskie, że brakło miejsca na inne.

Astrid Lingren - oczywiście "Dzieci z Bullerbyn", wymarzona wioska, wymarzony układ domów i przyjaciele. W dorosłym życiu, dzięki dzieciom odkryłam Emila i Pippi. Uwielbiam.

Maria Konopnicka - kocham jej wierszyki dla dzieci, są pisane takim pięknym polskim językiem, którego już nie usłyszę nigdy i nigdzie.

Wanda Żółkiewska - za jedną książkę, za to taką, która mnie wbiła w fotel gdy czytałam w wieku może 12 lat: "Dzikus, czyli wyjęty spod prawa"

Anka Kowalska - "Pestka". Oczywiście po latach zupełnie inaczej widzę te losy, tych ludzi, ich życie inaczej oceniam, ich wybory....Ale jest tam kilka fragmentów, które mnie do dziś głęboko poruszają. I zupełnie nie mają nic wspólnego z głównym wątkiem. Dlatego uważam tę książkę za bardzo wartościową pozycję.

Anna Świderkówna - kocham jej felietony, mądre, ciepłe i pisane z wiarą, nadzieją, emocją, dobrą emocją.

Maria Woś - wrocławska dziennikarka, niedługo skończy 79 lat, przewyższa mnie energią, siłą i determinacją. Przy niej czuję się z jednej strony jak uczennica, z drugiej jak niedołężna staruszka. Uwielbiam felietony, których można słuchać w każdy czwartek w Radio Wrocław, a także czytać w dwóch tomikach wydane.

Frances Hodgson Burnett - znam tylko "Małą księżniczkę", ale spędziłam nad nią tyle cudownych chwil w dzieciństwie, że muszę umieścić ją w moim spisie, z wdzięczności po prostu.

Eleanor H. Porter - za "Polyannę" oczywiście.

Marry Shelley - czytałam tylko "Frankensteina", ale nie jestem pewna, czy coś więcej napisała. No, ale Frankenstein....!!!! Cóż, rzec mogę: szacun!

Autorek jest więcej, ale muszę sobie przypomnieć i obiecuję zwracać większą uwagę na płeć:)

A teraz autorki, których nie czytała i nie zamierzam czytać.

Siesicka, Ożogowska, Musierowicz, Chmielewska - nie czytałam z wrodzonej sobie przekory. To znaczy Chmielewskiej coś tam kiedyś...i owszem, było przyjemnie, zabawnie, ale nie inspirująco, tak w sumie nijak. JA nie zamierzam tu pisać, że książki tych autorek są złe, albo nieciekawe. Broń Boże. Podejrzewam, że wiele straciłam, nie sięgając po nie. Niedawno czytałam obszerne fragmenty "Chłopaka na opak" i stwierdziłam, że "Mikołajek" to przy tym niższa liga, naprawdę. No, ale stało się i już, może sięgnę po nie na emeryturze, nie wiem, ale nie wykluczam tego, bo myślę, że nic nie stracę.

Za to poniżej plejada autorek, które są często wręcz hołubione na blogach czytelników, a ja mam odruch bezwarunkowy polegający na panicznej ucieczce, gdy tylko zbliżę się do książki którejś z nich. Niektóre odruchy powstały znikąd, samorodnie, niektóre po próbach zapoznania się twórczością niżej opisanych. A więc na czarnym indeksie mam: Katarzynę Grocholę, Monikę Szwaję, Beatę Pawlikowską, Olgę Tokarczuk, Hannę Bakułę, Rowling, Jelinek, Muller. To zdecydowana czołówka w peletonie, wszystkie próbowałam czytać, z wyjątkiem Szwai, gdyż u niej już same tytuły i opisy na okładce powodowały wyżej wymieniony odruch.


Listę będę uzupełniać, tak jedną jak i drugą.






W poszukiwaniu miejsca na Ziemi



To było dosyć dziwne uczucie: już chciałam odrzucić tę książkę, ech tam, nudnawa i widocznie nie dla mnie....A jednak czytałam, i czytałam, i czytałam coraz bardziej. Co w niej jest takiego innego, zastanawiałam się i w końcu pojawiła się odpowiedź i to nawet nie esprit d'escalier, a jeszcze w trakcie czytania. McCarthy pisze dialogi w bardzo specyficzny sposób, który najpierw mnie trochę drażnił i męczył, ponieważ, żeby nie pogubić wątku trzeba mózgownicę nieco bardziej wysilić - autor bowiem nie ma zwyczaju zaznaczania dialogów tzw myślnikami, i nie okrasza ich opisami typu: "powiedział, patrząc bystro...", albo "odpowiedziała uśmiechając się przenikliwie" Po prostu: dialog to wymiana zdań. I tylko u McCarthiego nie potrzeba tych opisów emocji towarzyszących wypowiadanej kwestii. Czytelnik i tak je widzi, czuje. I to jest wielka siła tej powieści.
"Rącze konie" czytałam tak, jakbym oglądała film. Mimo oszczędności w wyrazie, napisane są bardzo sugestywnie i plastycznie. Nie zawsze zdarza mi się poczuć zapachy powietrza, otoczenia, które wdychają bohaterowie z powieści, a tutaj to wszystko miałam. Czułam zapach prerii, chłód nocnego powietrza, smród celi więziennej, krew bucie, smak tortilli....

John Grady Cole ucieka z domu razem ze swoim przyjacielem, Rawlinsem. Ruszają konno ku przygodzie, radośni jak dzieci, że udało im się bliskim zrobić takiego psikusa. Śpią pod gołym niebem, spaleni słońcem zajadają zapasy z puszki, albo wędzą upolowane mięso i Rawlins mówi do Johna Grady'ego "Wiesz, mógłbym tak zawsze". A potem beztroska przygoda, próby samodzielnego, odpowiedzialnego życia i pracy zamieniają się w awanturę i przemoc. Chłopcy szybko dorastają, muszą dorosnąć, żeby przeżyć.

Opis całej książki, recenzja, która mnie najbardziej przypadła do gustu znajduje się tu:http://www.cormacmccarthy.pl/recenzje/racze-konie-recenzja.html

Nie sądziłam, że stanę się miłośniczką Dzikiego Zachodu. Do tej pory wydawało mi się, że powinni przez to zafascynowanie przechodzić młodzi chłopcy, bo kowboje, bo Indianie, bo konie, bydło, strzelby, strażnicy prawa.....A jednak dałam się uwieść Cormacowi McCarthy'emu i jego opwieści, choć wydawało mi się, że nie interesują mnie rozterki dojrzewających młodzieńców. A jednak ta powieść to coś więcej. To opowieść o kończącej się epoce, o poszukiwaniu jej resztek i irracjonalnej, ale jakże dojmującej potrzebie zatrzymania czasu. A także o samotności  i niedostosowaniu do otoczenia, do rzeczywistości. I tu chyba Jonh Grady jest mi najbliższy. Na sugestię przyjaciela: "Mógłbyś zostać w domu. To wciąż dobry kraj.", odpowiada:"Tak, wiem, ale już nie mój". "Gdzie jest twój kraj" pyta Rawlins. "Nie wiem. Nie mam pojęcia gdzie. Nie wiem, co się dzieje z krajami"

poniedziałek, 10 marca 2014

Wieczór w filharmonii

Z okazji dnia kobiet zostałam zaproszona do wrocławskiej filharmonii w niedzielny wieczór. Koncert nie byle jaki, ponieważ grała Wrocławska Orkiestra Barokowa i niecodzienny repertuar, a mianowicie najpierw Carl Philip Emanuel Bach: Adagio h-moll, J. Haydn Symfonia d- moll nr 26 "Lamentatione" i wisienka na torcie, czyli Joseph Martin Kraus - Oratorium pasyjne "Der Tod Jesu"

Pierwsza część koncertu, czyli Bach i Haydn minęła mi bardzo szybko, ale udało mi się zupełnie odprężyć, odpocząć i uśmiechnąć. Wyjeżdżałam bowiem z domu w nastroju chmurnym i beznadziejnym. Od czegóż jednak muzyka! A ja mam słabość do orkiestr  barokowych, ponieważ nie znam się na muzyce i ucho mam bardzo niewprawne, to orkiestra barokowa daje mi możliwość wyłapania i wsłuchania się w każdy instrument z osobna. Poza tym klawesyn! A wczoraj jeszcze pozytyw w drugiej części. Samo patrzenie na te instrumenty sprawia mi przyjemność.
Podczas przerwy wypiliśmy po lampce wina i wróciliśmy na widownię.
Drugą część zapowiedział osobiście wczorajszy dyrygent, skrzypek i kapelmistrz w jednym, pan Zbigniew Pilch. I dowiedziałam się o Josephie Martinie Krausie.
Oratorium pasyjne "Der Tod Jesu" zaprezentowane zostało z udziałem solistów (sopran Aldona Bartnik, alt Ewa Wojtowicz, bas Maciej Adamczyk) oraz chóru chłopięcego Filharmonii Wrocławskiej. Czy raczej chóru chłopięco męskiego.
Koncertmistrz poprosił o skupienie i opowiedział bardzo krótko o autorze dzieła. J. M. Kraus był Niemcem, rówieśnikiem Mozarta, tworzącym jednak na peryferiach kulturalnych ówczesnej Europy, w Sztokholmie. Żył bardzo krótko, bo jedynie 36 lat (zmarł w 1792 roku), więc jego spuścizna jest niewielka, ale niestety w internecie trudno znaleźć rzetelne informacje na ten temat. Przynajmniej w wersji polskojęzycznej. Ponadto Wiki polska informuje nas, że Kraus był Szwedem, podczas gdy Pilch mówił, że był Niemcem mieszkającym większą część życia w Szwecji. No więc ja się przychylam wersji koncertmistrza, jeśli po drugiej stronie mam wikipedię.

Oratorium zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jest oszczędne w wyrazie, a przez to straszliwie sugestywne i poruszające. Recitativa solistów oraz arie robiły budziły przejmujące uczucia. I jak zawsze partie chóru...podkreślające całość, podsumowujące, dosadne...

Tutaj znalezione na YT wykonanie innego dzieła Krausa (niestety na YT nie znalazłam w całości oratorium, a poza tym edytor znalazł mi tylko to, a nie umiem jeszcze sobie z nim radzić). Wklejam, żeby dać próbkę twórczości tego kompozytora.:
 
 
 A tu link do fragmentu Oratorium: http://www.youtube.com/watch?v=t4A27uEpLUM
 
 
Trudno o odpowiedniejsze wprowadzenie w nastrój Wielkiego Postu, jak wysłuchanie poruszającego oratorium pasyjnego, w którym przebija pragnienie żalu za grzechy, pokuty i odpowiedniego przygotowania się na powtórne przyjście Boga.
 
 
Ponieważ w koncercie uczestniczył chór chłopięcy, na widowni ogromna część publiczności to byli rodzice, babcie i dziadkowie młodych chórzystów. Pomimo zakazu, pstrykały aparaty, gdy tylko chór podnosił się z krzeseł, by wykonać swoją część. Nie ma bowiem większego przeżycia, niż syncio i wnusio pod "krawatką" i na scenie. A kiedy wychodziliśmy, słyszałam jak jedna babcia mówiła do swojego małego chórzysty "twój głos się wybijał ponad inne". I nie wiem, czy nawet dziecko jest w stanie uwierzyć w taki absurdalny komplement.
Zaniepokoiło nas jednak to, że gdyby tak odjąć publikę, która przyszła li tylko popatrzeć na swoje pociechy, krewnych muzyków z orkiestry, to na sali zostałoby może z 10 osób.....Pierwsza niedziela Wielkiego Postu, spokojne popołudnie, unikatowy repertuar (dzieła J. M. Krausa są bardzo rzadko prezentowane na polskich scenach), niedrogie bilety.....
Jadąc na koncert mijaliśmy tłumy kibiców zdążające na stadion miejski, na mecz Śląska z Legią.
Wrocław - europejska stolica kultury.