wtorek, 7 stycznia 2014

Literatura dla dzieci, czyli co czytać, co czytać?

Bardzo lubię przeglądać i czytać blogi tzw książkowe, czyli takie, których autorzy zamieszczają prawie wyłącznie swoje recenzje przeczytanych książek. Jest to interesujące zjawisko ponieważ pozwala czasem wpaść na jakąś interesującą  a nieznaną dotąd książkę, no i przede wszystkim pokazuje trendy w czytelnictwie i na rynkach wydawniczych. Blogi te bowiem w dużej części są sponsorowane przez wydawnictwa, a ich autorzy otrzymują pieniądze za recenzje, pod przykrywką miłości do książek. Ot, nowy product placement.
Na koniec roku na wielu takich blogach pojawiły się podsumowania, czyli ile książek dany bloger książkowy przeczytał w minionych 365 dniach. I ja zdębiałam, ponieważ najczęściej są to liczby trzycyfrowe, nierzadko na przedzie mają 2.
Przeczytać około 200 książek w roku to dla mnie dosyć dużo, mimo, że uważam się za mola książkowego. Wprawdzie mnie nikt za czytanie nigdy nie płacił, więc może gdyby to się zmieniło, to mój licznik skoczyłby znacznie? W każdym razie ja również zrobiłam swoje podsumowanie i wyszła mi nędzna liczba, wstyd się przyznać nawet, jaka. Pociechą była myśl, że kilka pozycji w moim spisie było dwutomowych. Pomyślałam, że nawet brak wynagrodzenia za czytanie niewiele mnie usprawiedliwia.
Ale potem przypomniało mi się, że przecież ja codziennie około godziny czytam na dobranoc swoim dzieciom. Już jakiś czas temu odeszliśmy od systemu "każdy wybiera swój wierszyk, a ja czytam" na rzecz dłuższych powieści i opowiadań, które czytamy etapami przez kilka dni. Gdybym tak podliczyła te książki, które czytam wieczorem dzieciom, to już mój roczny rezultat nie byłby taki przygnębiający.
Z tym czytaniem dzieciom to osobliwa historia. Czytałam mojemu synowi odkąd skończył rok życia z takim zapałem, że nawet goście, jeśli zdarzyło się, że nawiedzili nas w porze kładzenia się spać dzieci, musieli na mnie poczekać - ja czytałam. Raz, że była to nasza wspólna przyjemność, dwa, nie oszukujmy się, postanowiłam urobić syna na czytelnika, licząc, że jak tylko sam nauczy się składać literki, pokocha czytanie, jak swą drugą matkę.
Syn ma już prawie 11 lat, czyta - technicznie - bardzo dobrze, i- tak jak marzyłam - uwielbia czytanie, pod warunkiem, że robię to za niego ja. To znaczy, kocha słuchać, kiedy ja czytam lub dodatkowo (ostatnio) audiobooki. Sam po lekturę sięga zazwyczaj po kategorycznym żądaniu z mojej strony. Z własnej woli prawie nigdy.
Jeszcze mnie to nie martwi, bo do naszego towarzystwa już dawno dołączyła inna osóbka, która również domaga się aby jej czytać (sama jeszcze nie umie), więc wieczorne chwile z książką, traktowane przez nas jak świętość, to moja chwila szczęścia i wytchnienia.
I jest jeszcze jeden aspekt, który wpływa na to, że się cieszę, a nie załamuję rąk nad synem. Ponieważ on nie interesuje się książkami, czyta i słucha tylko tego, co ja chcę żeby czytał i słuchał. Zdaję sobie sprawę, że właśnie zaczął wyłaniać się obraz toksycznej matki. Być może, ale mój syn kiedyś poszedł z własnej inicjatywy do szkolnej biblioteki i przyniósł do domu jakąś książkę o wilkołakach. Może nie było to gówno typu saga zmierzch, coś bardziej dla chłopców we wczesno  nastoletnim wieku. Nie zabroniłam mu tego czytać, ponieważ zapoznawszy się dyskretnie z zawartością uznałam, że jest to książka strasznie głupia, ale raczej nieszkodliwa. Na szczęście mój syn po kilku rozdziałach sam uznał, ze nie warte to jego czasu i oddał. Do biblioteki szkolnej prawie nigdy nie zagląda, ale nie dziwię mu się wcale, ponieważ pani bibliotekarka jest modelowym przykładem bajkowego stwora, którego rolą jest zniechęcić dzieci na wieki do czytania. Wiecznie skwaszona, obolała (nie omieszka każdemu opowiadać, jak ją głowa dziś właśnie najbardziej boli), patrzy na wschodzących do biblioteki jak na pleśń na chlebie i nawet we mnie budzi trwogę myśl o rozmowie z nią i pożyczeniu książki.
Tak więc w domu czytamy z dziećmi to, co ja uznam za słuszne. A czytam im oczywiście głównie lektury swojego dzieciństwa, poczynając od poezji i wierszy Brzechwy i Tuwima, poprzez książki Jana Grabowskiego o Pucu, Bursztynie, Puchu i tak dalej. Dalej idą książki typu "Kocia mama i jej przygody" (to akurat bardziej dla żeńskiej części rodziny, "W pustyni i w puszczy", "Awantura o Basię"  i wiele innych, które kiedyś ja wygrzebywałam z biblioteki, dziś czytam to po raz kolejny.
Do samodzielnego czytania mój syn ma jeszcze (poza lekturami szkolnymi) taki zestaw: "Do przerwy 0-1", "Glowa na tranzystorach", "Czarne stopy", "Tomek w krainie kangurów". Ponieważ mieszkamy na małym osiedlu, gdzie z rodzicami szkolnym wszyscy się znamy, odkryłam, że inni rodzice robią dokładnie to samo, co my - dają dzieciom do czytania i do oglądania to co sami w dzieciństwie czytali i oglądali. Również, jak się patrzy na książki nowo wydawane dla dzieci i młodzieży, widać, że duża ich część to wznowienia dawno temu napisanych książek. Widocznie takie jest zapotrzebowanie.
No, ale cóż się dziwić, kiedy współczesna literatura dla dzieci i młodzieży nie nadaje się w swojej dużej części do niczego, a już na pewno nie do czytania? Zrobiłam kilka eksperymentów i zakupiłam wytwory wyobraźni współczesnych twórców dla dzieci. Były to książki m.in o Ferdynandzie zwanym szkodnikiem i o parze chłopców, z których jeden opisywany jest jako upośledzony nastolatek, a drugi geniusz z poważnymi defektami w wyglądzie. Tego po prostu nie da się czytać. Może jakoś samemu, po cichu, jeszcze...Ale na czytanie wspólne z dziećmi przed spaniem - w życiu. Język tych książek jest niechlujny, pozerski, przygody opisywane jak z księżyca, ale z tej ciemniejszej jego strony. Po przeczytaniu fragmentu ani mi ani dzieciom nie jest przyjemnie i bezpiecznie, ani nie jesteśmy wzruszeni, ani niczym przejęci. Zniesmaczeni, zniechęceni - to jest bardziej opis naszego ducha po czymś takim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz